Wenecja: Skóra, w której żyję
W ostatnich dniach 70. Festiwalu Filmowego w Wenecji honor konkursu uratował klimatyczny thriller "Under the Skin" Jonathana Glazera ze Scarlett Johansson w roli głównej.

To bodaj najdziwniejszy film w weneckim konkursie. W "Under the Skin" Glazera w ogóle nie ma dialogów, muzyka bezlitośnie góruje nad obrazem, a główna bohaterka, Laura, w zasadzie nie opuszcza kadru, trzymając cały film na swoich barkach. Nie wiadomo do końca kim jest. Ziemianką, przybyszem z innej planety, androidem, zamrożoną emocjonalnie istotą? W pierwszej scenie Laura przywdziewa ludzką skórę, pożycza ubrania innej kobiety i pojawia się w Szkocji. Może już tu była, a może znalazła się tu przypadkowo – obie interpretacje zdają się pasować, działać. Dziewczyna rusza samochodem wzdłuż Szkocji, zbiera po drodze przypadkowych mężczyzn, uwodzi ich i sprowadza do swojego domku, zawieszonego między światami: rzeczywistym i realnym.


Scarlett Johansson w filmie "Under the Skin". Fot. materiały prasowe

Jak się okazuje, Laura ma jednak tylko przewagę, a nie władzę absolutną. W niej także tkwią słabości, do których dobiera się niespodziewanie jeden z napotkanych na drodze mężczyzn. Przy okazji tego spotkania dochodzi do interesującego wywrócenia w filmie, przestawienia go na tory intymnej opowieści o drodze Laury, opowieści, która nie ma nic wspólnego ze sprowadzaniem mężczyzn na manowce. Jej krucjata przypomina od tego momentu osobistą podróż w głąb siebie, nabycie (odzyskanie?) kontaktu ze światem, z własnymi emocjami, odkrycie czegoś (duszy, serca), czegoś ukrytego pod skórą. Nie bez przesady powiedzieć, że Glazer tym filmem, kontynuującym w dużej mierze myśl "Narodzin" z 2004 roku, wpisał się między reżyserów, których nie można spuszczać z oka.

Zawodem okazał się natomiast najnowszy film Errola Morrisa"The Unknown Known". Zawód był tym większy, że na wcześniejszej projekcji można było obejrzeć inny dokument, "The Armstrong Lie" Alexa Gibneya, dużo bardziej zasługujący na obecność w konkursowej stawce.


Lance Armstrong, bohater filmu "The Armstrong Lie". Fot. The Jigsaw Production


Morris uwierzył bowiem w to, co miał Gibney – w to, że jego bohater to samograj z ciekawą, pełną zwrotów akcji historią. Lance Armstrong bez wątpienia jest kimś takim, człowiekiem sprzeczności, manipulatorem, postacią rządną uwagi, hazardzistą mniej lub bardziej zgrabnie kluczącym między kłamstwem a prawdą. Bohater filmu Morrisa, Donald Rumsfeld - były amerykański sekretarz obrony w gabinecie George'a W. Busha, jedynie kimś takim się wydaje. Nie ma wdzięku, nie ma aż tyle błyskotliwości i nie ma za sobą takiej historii, jaką dysponuje Armstrong.Tym, czym różnią się więc oba filmy jest to, czym różnią się obaj bohaterowie – charyzmą i doświadczeniem. Rumsfeld nie ma prawa wygrać z Armstrongiem mając w zanadrzu jedynie rozciągnięty i nieco hermetyczny polityczny wykład. Już formalnie, to kino gadających głów, w którym Morris zawsze był mistrzem, wydaje się nieciekawą, przestarzałą konstrukcją. Przy nim Gibney buduje historię z napięciem. Robi to jednak, podobnie jak w "Kliencie numer 9. Wzlocie i upadku Eliota Spitzera", poprzez strukturę bliższą fabule. Tu gada się dużo mniej, konwencje się przeplatają, akcja dynamicznie rozwija. U Morrisa tego wszystkiego brakuje i choć brakowało od zawsze  - amerykański dokumentalista jest oddany konkretnej formule od lat – tu staje się ona wyjątkowo dokuczliwa, niestosowna, przeciążona faktami.


Kadr z filmu "The Lonely Hero". Fot. materiały prasowe

Zupełna pomyłka okazał się również włoski dramat "The Lonely Hero" Gianniego Amelio, kino będące reakcją na kryzys gospodarczy i jego konsekwencje, zwłaszcza dla starszego pokolenia. Bohaterem filmu jest Antonio, który stracił wszystko, poza energią do życia. Wie, że nawet będąc bez pracy nie może się poddawać. Stara się więc łapać każdą drobną fuchę, byle przebywać wśród ludzi, nie popaść w depresję i jeszcze dzielić się pogodą ducha z innymi, bardziej przygnębionymi znajdowaniem się w podobnej sytuacji. Optymizm Antonia ma jednak kruche fundamenty, bo i jego kryzys jest niepełny. Choć mężczyzna jest ofiarą współczesnego, wątłego i niemającego dla niego miejsca rynku pracy, o pieniądzach w "The Lonely Hero" się nie mówi. A skoro się nie mówi, to Gianni Amelio każe nam wierzyć, że będąc jednocześnie sprzątaczem, sprzedawcą i roznosicielem gazet da się przeżyć bez obaw o przyszłość.

Paradoksalnie, włoskiego reżysera zresztą wcale nie interesuje robienie filmu o sztuce przetrwania w niewdzięcznej rzeczywistości. On raczej przychyla się do kreowania Antonia na poczciwego optymistę, który doświadcza zupełnie innych rozterek: próbuje na nowo ułożyć sobie życie, odzyskać kontakt z synem, poczuć bliskość, zaopiekować się kimś. Pogrążenie wynikające z kryzysu płynie jakby drugim torem, jest tłem wydarzeń, a nie ich sednem, nie stanowi jakiegoś szczególnie istotnego kontekstu dla bohatera. Idzie więc za tym film niezabierający głosu w społecznej dyskusji, a raczej próbujący zakląć rzeczywistość, przemalować ją w filmową fikcję z happy endem. Tyle że, w ten sposób staje się zupełnie niewiarygodny, płytki i pozbawiony sensu. Staje się kolejnym filmem, który z rzeczywistości bierze to, co mu podoba, to, co wziąć mu wygodnie i to, co łatwo nagiąć do reżyserskich potrzeb. A te z pewnością nie były inne niż pokrzepienie zbolałych serc.



Urszula Lipińska / Portalfilmowy.pl  7 września 2013 09:35
Scroll