Wenecja: Mistrzowie rozczarowań
Kolejne dni na 70. Festiwalu Filmowym w Wenecji upływają w atmosferze ciągłego oczekiwania na olśnienie.

Choć stawka konkursowa ujawniła się już niemal w połowie, wciąż brak w głównej sekcji festiwalu poważniejszego konkurenta dla "The Officers Wife" Philipa Groninga. W ostatnich dniach przepadły dwa ważniejsze nazwiska: Terry Gilliam i jego "The Zero Theorem" oraz Xavier Dolan z "Tom a la ferme".


Kadr z filmu "Tom a la ferme". Fot. MK2

Powody ich niepowodzenia są jednak różne. W przypadku filmu Xaviera Dolana w grę wchodzi jakieś dziwne i niczym niewyjaśnione odstąpienie twórcy od tego, czym zwykł przykuwać uwagę widowni. W "Tom a la ferme" niewiele ujęć olśniewa swoim wizualnym pięknem, mało która scena uwodzi spektakularnością, kolory i dźwięki wydają się nie składać w soczyste kino. Jak na Dolana, z jego nowego filmu wieje wręcz surowością kadru, prostotą kompozycji i zupełną oderwaniem od bohatera. Odgrywa go oczywiście sam reżyser – tym razem rozczochrany, pozbawiony stylu, zlewający się z szarzyzną otoczenia. Jego wizerunek idealnie pasuje do całego filmu. Nieupilnowanego, nieco chaotycznego, o snującej się bezlitośnie fabule, która bardziej usiłuje nam coś powiedzieć niż rzeczywiście udaje jej się  to zrobić. "Tom a la ferme" to bowiem kolejny odcinek dolanowskiego serialu kontemplującego osobę reżysera-wszechtwórcy. Dolan bowiem tradycyjnie nie tylko film wyreżyserował i zagrał w nim główną rolę, ale również napisał scenariusz, wyprodukował oraz zmontował.


Kadr z filmu "The Zero Theorem". Fot. materiały prasowe

Z zupełnie innego powodu, w festiwalowym boju poległ Terry Gilliam i "The Zero Theorem". Tym razem chodzi o ruch w porównaniu do Dolana odwrotny. Gilliam wiernie (aż za wiernie) tkwi w stworzonym przez siebie świecie i nie za bardzo wie, o co jeszcze mógłby go poszerzyć, w jakim kierunku mogłyby go podrążyć. "The Zero Theorem" to bowiem powtórka z rozrywki, powtórka z motywów przerabianych przez reżysera wielokrotnie, film niechętny poszukiwaniom. Moc tego filmu w całości opiera się na znakomitym, przykuwającym oczy i myśli Christophie Waltzu. Niemoc tego filmu tkwi we wszystkim innym: chaotycznie opisanym świecie przedstawionym, pogubionych (acz ciekawych) postaciach, nadaniu niepotrzebnej lekkości puencie od której oczekiwaliśmy emocjonalnego ciężaru.


Kadr z filmu "Miss Violence". Fot. cineuropa.org

W czasie tej pustki i licznych zawodów, swoją szansę wykorzystał film zupełnie niepozorny. Najciekawszym bowiem obrazem ostatnich dni wydaje się grecki "Miss Violence" Alexandrosa Avranasa, mimo iż jego sukces jest okupiony wahaniem. Z jednej strony dramat wałkuje motywy i schematy na których greckie kino wypłynęło na światowe wody. Jest zatem w "Miss Violence" gospodarczy kryzys, odcięta od świata rodzina, dominująca figura ojca, uległa matka oraz trzymane pod kluczem dzieci. Jest bunt, strach i wszechobecna kontrola starszego pokolenia nad młodszym. Trudno nie ulec wrażeniu, że Avranas przerysowuje w skali jeden do jednego sytuację z "Kła" Yorgosa Lanthimosa. Rozwój akcji wydaje się zresztą potwierdzać kopiujące założenia reżysera – każda scena jego filmu już gdzieś mignęła, na poziomie refleksji "Miss Violence" nie ma do dodania nic ponad to, co zostało już powiedziane, obaj twórcy trzymają się tych samych metafor. Jednym słowem, fabuła Avranasa przez długi czas nie obiecuje szoku, ani olśnienia. Dopiero wybijające z pantałyku zakończenie filmu przybija widza do ściany. Nie na poziomie oryginalności, intelektualnego przekazu czy ożywienia fabuły. Tego "Miss Violence" nie osiąga po kres seansu. Zyskuje za to siłę przekazu, poruszenie emocji na takim zwykłym, ludzkim poziomie, sięgniecie po szok, ale użyty w celu sensownego i znaczącego dla fabuły wstrząsu. Po nim ciężko się z tym filmem rozstać w myślach - jeszcze długo po napisach końcowych.

Urszula Lipińska / Portalfilmowy.pl  4 września 2013 09:20
Scroll