Aktualności
Kazimierz Karabasz
fot. Mikołaj Jazdon
Wspomnienie o Kazimierzu Karabaszu
„Najpiękniejszym krajobrazem jest krajobraz ludzkiej twarzy”. To zdanie Kazimierza Karabasza zapamiętałem na zawsze. Tą maksymą kierowałem się przy doborze bohaterów filmów dokumentalnych własnych, i utworów moich przyjaciół, z którymi pracowałem jako asystent reżysera. To w ogromnej mierze dzięki naukom Karabasza, Kieślowski uznał mnie za „najlepszego fachowca w PRLu od wyszukiwania ludzi do filmu dokumentalnego”.
Przez te kilka lat pracy z Mistrzem nauczyłem się, jak patrzeć na człowieka, żeby odnaleźć w nim najlepsze cechy osobowości i ocenić plastyczność jego twarzy. „Niech pan patrzy” – mówił Karabasz – „na tę dziewuchę, jaką ona ma ruchliwą twarz: siedem nastrojów w ciągu sekundy!”. Te nauki zaowocowały później, gdy szukałem młodej dziewczyny w ciąży do filmu „Pierwsza miłość” oraz bohatera filmu „Z punktu widzenia nocnego portiera” i „Życiorys” Krzysztofa Kieślowskiego, czy głównych postaci do filmu dokumentalnego o Katyniu dla Andrzeja Wajdy (który to film realizował w końcu Marcel Łoziński).

Dużo podróżowałem z Karabaszem po Polsce robiąc dokumentację a potem zdjęcia do kilku Jego filmów. Była okazja do rozmów o realizacji filmów: doborze tematu, bohatera, pomyśle na film, sposobie realizacji, montażu i – przede wszystkim – konstrukcji! Karabasz kategorycznie wymagał, żeby nie było zbędnych ujęć, żeby każde ujęcie było na właściwym miejscu, a każda sklejka zrobiona z precyzją „co do klatki”. Konstrukcja. To był ten gmach, który trzeba było zbudować tak, żeby się nie zawalił. A każdy, nawet drobny błąd, rujnował budowlę. Czasem narzekaliśmy na filmy Profesora. Uważaliśmy je za nieco staroświeckie, a czasem niezbyt porywające. Ale 12 minutowy dokument „Muzykanci” do dziś jest arcydziełem przebijającym maestrią wykonania, subtelnością środków wyrazu i głębią metafory wiele najznakomitszych filmów fabularnych. Ten krótki „filmik” (jak mawiał Mistrz) przerósł swoich potężnych braci.

Podejście Karabasza do formy i treści nazywaliśmy „jezuickim”. Nie dopuszczającym żadnych kompromisów. Prawda nade wszystko. Cierpliwe oko. Dotarcie do jądra rzeczywistości. Gdy kiedyś ktoś opowiedział zabawną, „z życia wziętą” historyjkę, którą użył w swoim filmie, Karabasz się obruszył: „Przecież to nieprawda!” A ja na to: „Nie szkodzi, se non e vero ma ben trovato”. „Jak pan, dokumentalista, może tak mówić!” – zdenerwował się Pan Kazimierz – „Tylko prawda się liczy!”.

Ale miał też swoiste poczucie humoru. Nad biurkiem kierownika produkcji, który żałował pieniędzy na film (a Karabasz robił filmy przez kilka miesięcy, a czasem nawet przez parę lat), przyczepił dużą kartkę z napisem: „Mirek! Stoma tysiącami złotych nie uratujesz Polski Ludowej!”.

Kieślowski chciał być reżyserem teatralnym. Poszedł do Szkoły Filmowej, bo można było wtedy zdawać na reżyserię bez wyższych studiów. No i film zyskał jednego z najwybitniejszych reżyserów XX wieku. Kiślu przyznaje, że to Karabasz otworzył mu oczy na możliwości kamery. I po śmierci Krzyśka wybitny krytyk brytyjski zatytułował swój artykuł: „On był kamerą”. Pamiętam, jak we wczesnych latach siedemdziesiątych, gdy polecony przez Karabasza, pracowałem z Kieślowskim, obaj panowie raz na tydzień spotykali się w stołówce Wytwórni. „O czym wy tak konspirujecie?” - pytałem Kiśla. „Opowiadamy sobie, co teraz robimy, co chcemy robić dalej. To jest mi bardzo potrzebne” – powiedział poważnie Krzysiek. Karabasz dawał mu rozpęd jak dobry trener lekkoatletyczny.

Jedną opowieść Karabasza zapamiętałem jako lekcję pokory. Miał pierwsze zajęcia z pierwszym rokiem, z nowoprzyjętymi studentami Szkoły (nb. nikt wtedy nie mówił „filmówka” tylko „Szkoła”).

„Mówiłem im oczywiste rzeczy. O sposobie fotografowania, żeby czekać na właściwy moment, a nie kręcić „wszystkiego co się rusza”, o zawierzeniu rzeczywistości, a nie własnym pomysłom wymyślonym „za biurkiem”, o szanowaniu każdego ujęcia, o konstrukcji, o tzw. „drabince” czyli napisania sobie kolejności sekwencji, a nawet ujęć w montażu (taka „drabinka” zawsze wisiała w montażowni Lidii Zonn, żony i montażystki Reżysera). Studenci siedzieli rozparci w swoich krzesłach i lekceważąco kręcili głowami, jakby chcieli powiedzieć: „Co ty nam tu dziadku mówisz, przecież to oczywiste banały, my to wszystko dawno wiemy.”. No a potem robili pierwsze ćwiczenia, krótkie etiudy filmowe. I staliśmy przy stole, oglądaliśmy materiał, i wszystko, co nakręcili było beznadziejne. I ja im mówiłem to samo, co wtedy na zajęciach, ale teraz oni kiwali głowami jak te ptaszki, zgadzając się z każdym moim słowem i przyznając się do porażki.”

I my też, robiąc każdy kolejny film, kiwamy głowami jak te ptaszki, przypominając sobie słowa i rady niezapomnianego Nauczyciela.
Krzysztof Wierzbicki  16 sierpnia 2018 17:07
Scroll