"Zgniłe uszy", reż. Piotr Dylewski
fot. materiały prasowe
44. FPFF: „Zgniłe uszy”, czyli terapeutyczna psychodrama
Z Piotrem Dylewskim, reżyserem i współscenarzysta filmu „Zgniłe uszy”, rozmawia Albert Kiciński. Wraz z Magdą Celmer otrzymał Jantara za scenariusz podczas 38. Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film. Obraz znalazł się również w Panoramie Kina Polskiego na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. „Zgniłe uszy” to opowieść o wczesnym kryzysie małżeńskim, spowodowanym niespełnionymi oczekiwaniami i brakiem komunikacji. Janek i Marzena mierzą się ze swoimi najskrytszymi demonami pod okiem niekonwencjonalnego terapeuty. Rzeczywistość wydaje się zacierać, a tłumione pretensje i niedopowiedzenia zaczynają obracać się przeciwko bohaterom.
Albert Kiciński: Wcześniej realizowałeś krótkometrażowe kino gatunkowe. Widać ten rodzaj myślenia w „Zgniłych uszach”. Twój film ma w sobie kilka gatunków – znajdziemy tam elementy thrillera, horroru i filmu psychologicznego.

Piotr Dylewski: Wychodzę założenia, że kino bez gatunku nie istnieje.

Czyli kręcą się gatunki. Chciałbyś realizować kino gatunkowe?

Kręcą mnie. Chciałbym spróbować każdego gatunku, żeby móc się nim pobawić. Bardzo lubię Danny’ego Boyla, który się nie szufladkuje – zrobił psychologiczny „Płytki grób”, horrorowe „28 dni później”, „Slumdoga”, który jest filmem epickim. Każdy z tych filmów jest dobrze zrealizowany.

Ciekawe podejście, jak na polskie warunki dosyć nowatorskie, chociaż już Janusz Machulski bawił się gatunkami.


Na początku chciałem zrobić horror, ale ten gatunek wymaga dużych środków i sporo czasu. Dom, w którym kręciliśmy, pozwalałby zrealizować taki film, ponieważ nie był remontowany od 10 lat.

Ekipa filmu "Zgniłe uszy" podczas 38. Koszalińskiego Festiwalu Debiutów Filmowych Młodzi i Film. W środku Piotr Dylewski, fot. Borys Skrzyński.

Cofnijmy się teraz do prac nad scenariuszem. Scenariusz napisałeś wspólnie z Magdą Celmer, grającą w filmie jedną z głównych ról. Czerpałeś inspirację z powieści „Mag” Johna Fowlesa?

To była lekka inspiracja. Gdybym zrobił horror, w filmie byłoby więcej takich inspiracji, ponieważ w „Magu” jest sporo metafizyki. Chciałem zrobić film o parze spędzającej wakacje w domku na odludziu, gdzie zaczyna ich gnębić pewien terapeuta. Ale nie robi tego dosłownie – on ma władzę nad naturą, więc powoduje, że wokół tej pary dzieją się rzeczy nadprzyrodzone, nie do wyjaśnienia. Kiedy zaczynają się kłócić, kiedy wychodzą trudne elementy z ich codziennego pożycia, przychodzą właśnie te demony. One mają odwzorowywać naturę ich związku. Tylko na to potrzebowałbym dużych pieniędzy, bo horror, żeby działał na emocje, musi być technicznie dobrze zrobiony.

Od początku wasz projekt miał być niezależny?

Tak. Nasz scenariusz miał 40 stron, z czego zrealizowaliśmy godzinny film. Było strasznie dużo niewiadomych na początku. No risk, no fun. Poszedłem w to, bo zrobić coś w granicach moich możliwości. Pomyślałem tak, że jeżeli mamy dobrych aktorów, historię, która jest realistyczna – to może bym spróbował wyjść z założeń Dogmy. To jest przecież esencja kina, choć oczywiście mogę je trochę zmienić; nie muszę się ich trzymać ostro. Naturalne światło, jedność miejsca i akcji – to wszystko zaprocentowało od początku, sprzyjając tej historii. Nadawało jej mroku.

Pisaliście ten scenariusz we dwójkę. Ile tam jest Ciebie, a ile Magdy?


Ja napisałem historię, a Magda pomagała mi już na gotowym scenariuszu. Jako aktorka inaczej odbiera dialogi, słyszy dużo więcej. Musiałem to wszystko z kimś skonsultować, odbić się od czyjegoś myślenia. Ona widziała zupełnie inne rzeczy, ma odmienne myślenie. Zresztą była cały czas ze mną w projekcie. Dlatego cieszę się, że dostaliśmy nagrodę za scenariusz w Koszalinie. Co ciekawe, ludzie nie widzą, że to jest film niezależny. Co ma swoje dobre i złe strony.

Magdalena Celmer

 
Skończyłeś studia psychologiczne. Ta wiedza na pewno przydała się przy konstrukcji bohaterów w „Zgniłych uszach”. Twój film spokojnie można nazwać psychodramą.

Cała historia jest podkolorowana, chociaż prawdopodobna. Jest coś takiego jak terapia tańcem, czy wywiady psychologiczne, które są częścią terapii bohaterów w filmie. W terapii stosuje się też psychodramy, czyli odgrywanie scen z własnego życia, co robi bohaterka w filmie. One mogą bardzo dużo z człowieka wyciągnąć.
Można wyjechać na terapię dla par na weekend, a nawet tydzień. Czasami są to indywidualne terapie, czasami grupowe. Na żadną nie zdążyłem pojechać, bo wtedy robiłbym już film turbo- realistyczny. Chciałem dać sobie szansę, żeby się pobawić tym tematem. Jakbym pojechał na taki wyjazd, zrobił dokumentację, to miałbym moralny problem, żeby się opowiedzieć po którejś ze stron w tej historii.

Terapeuta w filmie od początku jest dosyć dziwny, wręcz niepokojący. Czujesz jako widz, że coś się tutaj wydarzy. W „Magu” było bardziej onirycznie, tutaj jest raczej realistycznie.

On od początku z nimi gra. Skonstruowałem postać terapeuty realistycznie, choć czuję, że można by o nim powiedzieć więcej. Skupiłem się na parze, ich emocjach, wyważając proporcje, jeżeli chodzi o ich racje. Nie ma tak, że jedna strona jest zdecydowanie dominująca.

Mam wrażenie, że właśnie jest. Według mnie dominuje Marzena (Magda Celmer), za mało jest Janka (Mikołaj Chroboczek), jej partnera. Nie jestem w stanie do końca zrozumieć jego motywacji.


Janek jest bardziej niedostępny, ale oni od początku są prowadzeni równo. Marzena przechodzi większą zmianę w filmie, przeżywa więcej emocji. Janek zaczyna być pionkiem w grze terapeuty, która ma sprawdzić jego skłonności do zdrady. Przy pojawieniu się w filmie drugiej pary, wychodzi
jego brak asertywności i kręgosłupa moralnego. Bohaterowie muszą uważać, bo źle przeprowadzona terapia potrafi również zniszczyć człowieka.


A zarazem może oczyścić. Czy ekstremalne sytuację pomagają bohaterom dotrzeć do sedna ich problemów?

Jest coś takiego, że ostre zmiany osobowości przychodzą w momentach całkowitego upodlenia. Żeby zbudować coś na nowo, to musisz się wywalić, żeby było na czym budować. Trzeba coś po prostu zburzyć. I tak jest właśnie skonstruowany Janek – on nie rozumie swojej winy, więc musi przyjść jakieś zburzenie dotychczasowego myślenia. Henryk jest takim psychologiem, który ich ustawia, żeby przeszli jakąś tam drogę…

Jest katalizatorem zmian…

Tak, bo w jakiś sposób oni nie chcą przejść tych zmian. Co ciekawe, w prawdziwym życiu większość par chodzi na terapię, żeby się rozstać. Tak wynika z badań, o tym też mówią psycholodzy, z którymi rozmawiałem przed powstaniem filmu.

Mikołaj Chroboczek

Twój film można postawić obok „Nawet nie wiesz, jak bardzo Cię kocham” Pawła Łozińskiego, obrazu quazi-dokumentalnego, którego elementem jest spotkanie matki i córki z terapeutą. Tam koniec jest bardzo zaskakujący. U Łozińskiego jednak terapeuta był całkowicie realistyczny - Twój Henryk jest czasami wręcz złowrogi. Dlatego przez chwilę można pomyśleć w czasie oglądania, że to jest thriller. Spojlerując, nagle jeden z bohaterów zostaje postawiony przed sądem. Skąd pomysł sąd terapeutyczny?

Ten pomysł podsunęła mi znajoma, która faktycznie jeździ na takie weekendowe terapie, gdzie na końcu odbywa się sąd terapeutyczny. Wtedy wszystko najmocniej wybrzmiewa. Rolę sędziego pełni terapeuta. Wszyscy przebierają się w togi, zakładają peruki – co przypomina spektakl teatralny.

Jakie problemy sprawiała taka niezależna produkcja?

Nie miałem odpowiednich środków, więc poszedłem na pewne ustępstwa, żeby to wszystko produkcyjnie spiąć. Jeden z aktorów zrezygnował dzień przed zdjęciami. Na szczęście tę rolę zagrał
Mikołaj Chroboczek, który miał na początku grać inną postać. Na końcu pojawił się Piotrek Choma. Zadzwoniłem do niego i zapytałem, jak szybko się pakuje. Miał najcięższe zadanie, bo wszedł ostatni na plan. Zresztą ten film tworzyliśmy wszyscy wspólnie – każdy miał prawo coś zaproponować i się wypowiedzieć.

Obywatelskie podejście do filmu. Spędziliście na planie 11 dni. Jaka duża była ekipa?

Ekipa liczyła 15 osób. Codziennie jeździłem po zaopatrzenie, ponieważ tam nawet nie było sklepu. Ta miejscowość znajduje się na Mazurach przy Morągu, pod Olsztynem. Musieliśmy też sobie jakoś radzić z gotowaniem, sprzątaniem, więc trzeba było jakoś jeszcze zaplanować całe życie obozowe. Było tak, że jak ktoś nie grał rano, to robił jajecznicę; jak ktoś kończył pierwszy, to robił obiad. Ale daliśmy radę, choć gotowanie dla 15 osób to też nie jest łatwa sprawa.

Jak Twoje dalsze plany?

Mam jeden projekt - to będą dwie połączone trzydziestki. Chciałbym z tego zrobić pełen metraż. To
są dwie historie, które gdzieś w zamyśle korespondują – „Syn burzy” i „Córka słońca”. Pisząc je, wiedziałem, że są podobne. Dosyć metafizyczne kino. Oprócz tego pracuje nad treatmentem o bokserze, mistrzu, który traci swoje królestwo.
Albert Kiciński / SFP  16 września 2019 13:54
Scroll