Grażyna Dyląg, Andrzej Seweryn i Henryk Talar w filmie "Na srebrnym globie"
fot. SF Kadr/Filmoteka Narodowa
Nie tylko na srebrnym globie
Tematem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 5/2017) jest rodzime science fiction. Oto fragment artykułu Jacka Nowakowskiego, który w całości będzie można przeczytać na łamach pisma już w połowie maja.
Polskie kino przedwojenne nie było zainteresowane gatunkiem science fiction. Nie mieliśmy swojego „Metropolis” czy „Aelity”, jak sąsiednie kraje – Niemcy czy Związek Radziecki. Nasi twórcy zawsze chętniej spełniali się w innych gatunkach sztuki fantastycznej, przede wszystkim w grozie i baśni. Stąd, nieliczna wprawdzie, obecność utworów w rodzaju „Pana Twardowskiego” (1921) Wiktora Biegańskiego czy „Dybuka” (1936) Michała Waszyńskiego, zrealizowanego zresztą w jidysz. Mocno związana z tradycją romantyczną, jak cała polska kultura, rodzima kinematografia interesowała się bardziej widmami i upiorami niż wizjami podboju kosmosu i robotyką.

Po drugiej wojnie światowej nie zmieniło się tak wiele, nasze kino nadal było z ducha romantyczne, ale już śmielej radziło sobie z science fiction, być może pod wpływem rozkwitu literatury tego typu. Stąd nie dziwi, że polska fantastyka naukowa to w dużej mierze recepcja twórczości Stanisława Lema na ekranie kinowym i telewizyjnym.

Do twórczości Lema polscy (jak i światowi) filmowcy podchodzili często z pewną rezerwą, nie dość odważnie, by zaproponować oryginalny ekwiwalent jego utworów, albo też – rzadziej – dość swobodnie pozwalając sobie na spore odstępstwa od pierwowzorów. Kluczowe zagadnienia humanistyczne, takie jak kwestia możliwości poznawczych człowieka czy jego tożsamości, sprawa relacji realne – wirtualne, obecność i status sztucznej inteligencji wśród ludzi, wreszcie wyłaniający się z tej twórczości model istnienia posthumanistycznego stały się wyzwaniami, których potrzebowało i wciąż potrzebuje filmowe SF.

Pierwsze filmy, jakie powstały na podstawie twórczości autora „Niezwyciężonego”, wynikały z uwarunkowań geopolitycznych, a także dominującej poetyki realizmu socjalistycznego, której wyznaczniki odcisnęły piętno zarówno na utworach pisarza, jak i dziełach filmowców. Dotyczy to pierwszej wydanej w formie książkowej powieści fantastycznonaukowej Lema „Astronauci” (1951) oraz jej wersji kinowej „Milcząca gwiazda” (1960), zrobionej przez reżysera z NRD Kurta Maetziga, w koprodukcji z „zaprzyjaźnionym” krajem zza wschodniej granicy oraz drugiej w tej formie powieści „Obłok Magellana” i filmu „Ikaria XB-1” (reż. Jindřich Polák) z1963 roku, zrealizowanego już bez udziału Polaków w równie „bratniej” Czechosłowacji.

„Milcząca gwiazda” powstała na bazie scenariusza napisanego przez Maetziga z Janem Fethke, podążając mocno za antywojennym przesłaniem, jakie znajdziemy w „Astronautach”. Z naszej planety wyrusza statek kosmiczny Pantokrator z misją odnalezienia wysoko rozwiniętej cywilizacji na Wenus, ale okazuje się, że w wyniku wybuchu, prawdopodobnie neutronowego, życie zostało tam zniszczone, zresztą tuż przed planowaną inwazją Wenusjan na Ziemię. Film zrealizowano z rozmachem inscenizacyjnym i technicznym (zapewne dzięki możliwościom berlińskiej wytwórni DEFA), robiącą wrażenie scenografią (polski udział Anatola Radzinowicza) i konsekwentnie podporządkowaną stronie wizualnej muzyką Andrzeja Markowskiego. Wiele też, niestety, znajdziemy w nim wad, zwłaszcza w uproszczeniach fabularnych i deklaratywnych dialogach przypominających przemówienia, a przede wszystkim słabości polegających na pozbawieniu filmu niuansów dotyczących motywacji postaci oraz odtwarzaniu historii Wenusjan. Całość prowadziła do prostej, propagandowej myśli negującej zbrojenia i wszelkie inne owoce kapitalizmu.

Jacek Nowakowski / Magazyn Filmowy (5/2017)  6 maja 2017 00:01
Scroll