Sztuka dokumentu
K. Kieślowski i K. Wierzbicki
fot. mat. autora
Zdjęcia z Kieślowskim
O realizacji filmu „Krzysztof Kieślowski: I’m so-so…” opowiada Krzysztof Wierzbicki.
PROJEKT
Gdy Kieślowski zaczynał pisać jakiś scenariusz, pytałem go, czy już sporo tego wysmażył, a on mówił: - Sporo. Więc spytałem: -Ile? A on na to: - Już napisałem „Krzy-szto-f”. Więc ja też napisałem „Krzysztof” i chcę napisać o tym , jak powstawał film „Krzysztof Kieślowski: I’m so-so…”
Ale co dalej? Od czego zacząć? Od anegdoty nie na temat? Proszę bardzo. Siedzimy z „Kiślem” na ławce w Morskim Oku (taki park koło WFD) i pijemy piwo w wesołej kompaniji. Przechodzi pani z ogromnym, łaciatym dogiem. Bardzo dumna z siebie i psa. A Kiślu na cały głos: - Patrz, pan, jakie teraz małe krowy produkują.
Do rzeczy. Pracowałem z nim przez całe lata siedemdziesiąte. Zaczęło się od filmu dokumentalnego, który roboczo nazywał się „Dziecko” (ostatecznie „Pierwsza miłość”) i miał opowiadać o młodej nastolatce w ciąży. Do tego samotnej. Miałem znaleźć bohaterkę filmu. Mówię Krzyśkowi: - Która się zgodzi?, a on na to: - Nie wiem, ale idź i mi taką przyprowadź. Nie miałem nic do gadania, więc po pół roku szukania (czyli tzw. „dokumentacji”) - przyprowadziłem. Okazała się świetna.
I odtąd robiliśmy razem prawie wszystkie filmy Krzyśka aż do „Dekalogu” (nie zdecydowałem się na udział w tym serialu, mimo że Krzysztof mi proponował). W tych zagranicznych już nie uczestniczyłem. I nagle, w roku 1994, u szczytu sławy, Kieślowski oświadczył oficjalnie, że nie będzie więcej robił filmów. Ale jeszcze odbywały się premiery „Trzech kolorów”. Ostatnia z nich miała miejsce w kinie Relaks. Po projekcji stałem z żoną Krzyśka, Marią, pod filarem i obserwowaliśmy widzów wychodzących z sali. Marysia powiedziała: - Tak patrzę na tych ludzi, i nie mogę uwierzyć, że to ostatni film Krzyśka. Wtedy pomyślałem, że skoro Kiślu już nie robi filmów, to trzeba zrobić film o nim. Ale przecież nie wystarczy wymyślić temat, np.: „film o Kieślowskim”, trzeba znaleźć sposób na opowiedzenie tej historii, dodatkowe znaczenia, jakie przekażemy, jakieś uogólnienie. Jak się okazało, dla Krzyśka to było bardzo ważne, zasadnicze kryterium robienia tego filmu.
Więc rozmyślałem nad jakąś sensowną koncepcją zanim pójdę do Kiśla z tą propozycją. A tymczasem – zbieg okoliczności. Z Danii zadzwonił pewien koleżka mojego znajomego, Polak, emigrant z 1968 roku, i zaproponował mi reżyserowanie filmu… o Kieślowskim. On miał być producentem tego dokumentu. To już było coś konkretnego. Na początek, jako warunek sine qua non, potrzebna była zgoda Kieślowskiego.
PRZYGOTOWANIA
Krzysiek nie lubił, gdy wokół niego było za dużo szumu. Nie cierpiał udzielania wywiadów, stawania przed kamerą, występów w telewizji. Dziennikarze skarżyli się, że ich zbywał byle czym. Czasem, gdy żurnalista był nieprzygotowany, Kisiel odpowiadał: „Tak”, „Nie”, „Jak pan (pani) tak uważa, to tak”. Wiedziałem, że będzie trudno namówić go na film o nim. Mocnym argumentem było to, że od początku chciałem ten dokument zrobić z naszymi wspólnymi przyjaciółmi: autorem zdjęć miał być Jacek Petrycki, a reżyserem dźwięku Michał Żarnecki. Obaj pracowali z Krzyśkiem (i ze mną) przy wielu filmach Kiśla.
Umówiłem się z Kieślowskim pewnego dnia w listopadzie 1994 roku. Powiedziałem, że chciałbym dla duńskiej telewizji zrobić film o nim. Odpowiedź była krótka: - No dobrze, o mnie… Ale o czym? - To było najważniejsze: jaka ma być idea filmu, poza opowieścią „o życiu i twórczości”. Na szczęście, dzień przed spotkaniem, przyszła mi do głowy jakaś wstępna konstrukcja i cień pomysłu. Film miałby się składać z sześciu epizodów, rozmów o sześciu filmach, dla mnie przełomowych w twórczości tego reżysera, takich kamieni milowych, dokumentu „Gadające głowy”, i fabuł: „Spokój”, „Amator”, „Przypadek”, „Dekalog” (10 odcinkowy serial TV) i „Czerwony" z trylogii „Trzy kolory”. Każdy epizod kręcony byłby jednego dnia i składałby się z rozmowy o filmie, a ta byłaby pretekstem do drugiej rozmowy na tematy ogólne, górnolotnie mówiąc – światopoglądowe. Całość miała być poprzedzona wstępem, w którym różni specjaliści od człowieka (lekarz, grafolog, ksiądz, jasnowidz, psycholog) próbują na podstawie dostarczonych materiałów (stare zdjęcie, rysunek, próbka pisma, wypowiedź na temat wiary) opowiedzieć o człowieku, którego nie znają. Po ich często enigmatycznych opiniach wkraczają koledzy i robią film. Czy uda im się dotrzeć do prawdy o swoim przyjacielu? Można w to wątpić, ale trzeba spróbować.
K. Kieślowski i K. Wierzbicki, fot. materiały autora
Opowiedziałem Kiślowi ten pomysł. Spodobały mu się te scenki z ekspertami. - W porządku – powiedział – czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ale od razu muszę ci powiedzieć, że odkąd przestałem robić filmy, mnóstwo ludzi zgłasza się z propozycjami robienia filmu o mnie. - No i co? – spytałem. - No i to, że większość z nich odrzucę, nad kilkoma się zastanowię, a może jedną czy dwie przyjmę. - A my? – spytałem z niepokojem. - A my – robimy. – odpowiedział bez wahania. Jednak zaraz dodał: - Jest wszakże jeden warunek: wara od mojego mieszkania, domku na wsi, żony, córki i psa. - Dlaczego? - Nie po to przestałem robić filmy, żeby mi ktoś teraz z butami właził w moje życie. A poza tym sam zrobiłem kilka filmów dokumentalnych u ludzi i wiem, co to znaczy wpuścić ekipę do domu.
Zmartwiłem się, bo wyobrażałem sobie, że te rozmowy będziemy toczyli u niego w mieszkaniu, w kilku innych, ważnych dla nas miejscach w Warszawie, a także w domku Kiśla na Mazurach, z udziałem rodziny i innych wspólnych przyjaciół. Ale po chwili doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie zrobić całość na Mazurach, w wiejskim domu naszego operatora Jacka Petryckiego i w okolicznych plenerach, bez udziału kogokolwiek innego. Tylko my, on i najwyżej jacyś miejscowi ludzie. Tak się też stało i – jak to zwykle bywa – takie ograniczenie wyszło filmowi zdecydowanie na dobre.
Nie przygotowywaliśmy się z Kieślowskim do zdjęć, nie ustalaliśmy pytań ani tematów. Krzysiek powiedział: - Po co? Za dobrze się znamy, rozmowa sama się potoczy. Możesz mnie pytać o co chcesz, a ja bez przygotowania odpowiem. - Ta spontaniczność też okazała się najlepszym rozwiązaniem.
Był jeszcze jeden wstydliwy temat: honorarium. Duńscy producenci wymyślili pewną sumę, i ja ją wymieniłem. Kieślowski powiedział: - Jak robiłem filmy musiałem je promować i występowałem za darmo albo za marne pieniądze, a teraz już nie muszę, więc mogę zażądać więcej. Zresztą, niech producenci dogadują się z moim agentem, a my będziemy rozmawiać tylko na tematy artystyczne związane z twoim filmem.
Pogadaliśmy jeszcze o czymś innym, i nagle Krzysiek mówi: - Ale wiesz, jak wam nie starczy forsy z budżetu, to się zgodzę nawet na mniej. A odprowadzając mnie do drzwi dodał jeszcze: - A jak będziecie mieli mały budżet, to wystąpię za darmo! W końcu nie było to konieczne, honorarium dostał godziwe.
Napisałem dla Duńczyków krótki scenariusz, zatwierdzili go bez uwag, bo sam udział Kieślowskiego (zgoda na piśmie) był dla nich wystarczającym argumentem do rozpoczęcia produkcji...
CDN.
Gdy Kieślowski zaczynał pisać jakiś scenariusz, pytałem go, czy już sporo tego wysmażył, a on mówił: - Sporo. Więc spytałem: -Ile? A on na to: - Już napisałem „Krzy-szto-f”. Więc ja też napisałem „Krzysztof” i chcę napisać o tym , jak powstawał film „Krzysztof Kieślowski: I’m so-so…”
Ale co dalej? Od czego zacząć? Od anegdoty nie na temat? Proszę bardzo. Siedzimy z „Kiślem” na ławce w Morskim Oku (taki park koło WFD) i pijemy piwo w wesołej kompaniji. Przechodzi pani z ogromnym, łaciatym dogiem. Bardzo dumna z siebie i psa. A Kiślu na cały głos: - Patrz, pan, jakie teraz małe krowy produkują.
Do rzeczy. Pracowałem z nim przez całe lata siedemdziesiąte. Zaczęło się od filmu dokumentalnego, który roboczo nazywał się „Dziecko” (ostatecznie „Pierwsza miłość”) i miał opowiadać o młodej nastolatce w ciąży. Do tego samotnej. Miałem znaleźć bohaterkę filmu. Mówię Krzyśkowi: - Która się zgodzi?, a on na to: - Nie wiem, ale idź i mi taką przyprowadź. Nie miałem nic do gadania, więc po pół roku szukania (czyli tzw. „dokumentacji”) - przyprowadziłem. Okazała się świetna.
I odtąd robiliśmy razem prawie wszystkie filmy Krzyśka aż do „Dekalogu” (nie zdecydowałem się na udział w tym serialu, mimo że Krzysztof mi proponował). W tych zagranicznych już nie uczestniczyłem. I nagle, w roku 1994, u szczytu sławy, Kieślowski oświadczył oficjalnie, że nie będzie więcej robił filmów. Ale jeszcze odbywały się premiery „Trzech kolorów”. Ostatnia z nich miała miejsce w kinie Relaks. Po projekcji stałem z żoną Krzyśka, Marią, pod filarem i obserwowaliśmy widzów wychodzących z sali. Marysia powiedziała: - Tak patrzę na tych ludzi, i nie mogę uwierzyć, że to ostatni film Krzyśka. Wtedy pomyślałem, że skoro Kiślu już nie robi filmów, to trzeba zrobić film o nim. Ale przecież nie wystarczy wymyślić temat, np.: „film o Kieślowskim”, trzeba znaleźć sposób na opowiedzenie tej historii, dodatkowe znaczenia, jakie przekażemy, jakieś uogólnienie. Jak się okazało, dla Krzyśka to było bardzo ważne, zasadnicze kryterium robienia tego filmu.
Więc rozmyślałem nad jakąś sensowną koncepcją zanim pójdę do Kiśla z tą propozycją. A tymczasem – zbieg okoliczności. Z Danii zadzwonił pewien koleżka mojego znajomego, Polak, emigrant z 1968 roku, i zaproponował mi reżyserowanie filmu… o Kieślowskim. On miał być producentem tego dokumentu. To już było coś konkretnego. Na początek, jako warunek sine qua non, potrzebna była zgoda Kieślowskiego.
PRZYGOTOWANIA
Krzysiek nie lubił, gdy wokół niego było za dużo szumu. Nie cierpiał udzielania wywiadów, stawania przed kamerą, występów w telewizji. Dziennikarze skarżyli się, że ich zbywał byle czym. Czasem, gdy żurnalista był nieprzygotowany, Kisiel odpowiadał: „Tak”, „Nie”, „Jak pan (pani) tak uważa, to tak”. Wiedziałem, że będzie trudno namówić go na film o nim. Mocnym argumentem było to, że od początku chciałem ten dokument zrobić z naszymi wspólnymi przyjaciółmi: autorem zdjęć miał być Jacek Petrycki, a reżyserem dźwięku Michał Żarnecki. Obaj pracowali z Krzyśkiem (i ze mną) przy wielu filmach Kiśla.
Umówiłem się z Kieślowskim pewnego dnia w listopadzie 1994 roku. Powiedziałem, że chciałbym dla duńskiej telewizji zrobić film o nim. Odpowiedź była krótka: - No dobrze, o mnie… Ale o czym? - To było najważniejsze: jaka ma być idea filmu, poza opowieścią „o życiu i twórczości”. Na szczęście, dzień przed spotkaniem, przyszła mi do głowy jakaś wstępna konstrukcja i cień pomysłu. Film miałby się składać z sześciu epizodów, rozmów o sześciu filmach, dla mnie przełomowych w twórczości tego reżysera, takich kamieni milowych, dokumentu „Gadające głowy”, i fabuł: „Spokój”, „Amator”, „Przypadek”, „Dekalog” (10 odcinkowy serial TV) i „Czerwony" z trylogii „Trzy kolory”. Każdy epizod kręcony byłby jednego dnia i składałby się z rozmowy o filmie, a ta byłaby pretekstem do drugiej rozmowy na tematy ogólne, górnolotnie mówiąc – światopoglądowe. Całość miała być poprzedzona wstępem, w którym różni specjaliści od człowieka (lekarz, grafolog, ksiądz, jasnowidz, psycholog) próbują na podstawie dostarczonych materiałów (stare zdjęcie, rysunek, próbka pisma, wypowiedź na temat wiary) opowiedzieć o człowieku, którego nie znają. Po ich często enigmatycznych opiniach wkraczają koledzy i robią film. Czy uda im się dotrzeć do prawdy o swoim przyjacielu? Można w to wątpić, ale trzeba spróbować.
K. Kieślowski i K. Wierzbicki, fot. materiały autora
Opowiedziałem Kiślowi ten pomysł. Spodobały mu się te scenki z ekspertami. - W porządku – powiedział – czegoś takiego jeszcze nie widziałem. Ale od razu muszę ci powiedzieć, że odkąd przestałem robić filmy, mnóstwo ludzi zgłasza się z propozycjami robienia filmu o mnie. - No i co? – spytałem. - No i to, że większość z nich odrzucę, nad kilkoma się zastanowię, a może jedną czy dwie przyjmę. - A my? – spytałem z niepokojem. - A my – robimy. – odpowiedział bez wahania. Jednak zaraz dodał: - Jest wszakże jeden warunek: wara od mojego mieszkania, domku na wsi, żony, córki i psa. - Dlaczego? - Nie po to przestałem robić filmy, żeby mi ktoś teraz z butami właził w moje życie. A poza tym sam zrobiłem kilka filmów dokumentalnych u ludzi i wiem, co to znaczy wpuścić ekipę do domu.
Zmartwiłem się, bo wyobrażałem sobie, że te rozmowy będziemy toczyli u niego w mieszkaniu, w kilku innych, ważnych dla nas miejscach w Warszawie, a także w domku Kiśla na Mazurach, z udziałem rodziny i innych wspólnych przyjaciół. Ale po chwili doszliśmy do wniosku, że najlepiej będzie zrobić całość na Mazurach, w wiejskim domu naszego operatora Jacka Petryckiego i w okolicznych plenerach, bez udziału kogokolwiek innego. Tylko my, on i najwyżej jacyś miejscowi ludzie. Tak się też stało i – jak to zwykle bywa – takie ograniczenie wyszło filmowi zdecydowanie na dobre.
Nie przygotowywaliśmy się z Kieślowskim do zdjęć, nie ustalaliśmy pytań ani tematów. Krzysiek powiedział: - Po co? Za dobrze się znamy, rozmowa sama się potoczy. Możesz mnie pytać o co chcesz, a ja bez przygotowania odpowiem. - Ta spontaniczność też okazała się najlepszym rozwiązaniem.
Był jeszcze jeden wstydliwy temat: honorarium. Duńscy producenci wymyślili pewną sumę, i ja ją wymieniłem. Kieślowski powiedział: - Jak robiłem filmy musiałem je promować i występowałem za darmo albo za marne pieniądze, a teraz już nie muszę, więc mogę zażądać więcej. Zresztą, niech producenci dogadują się z moim agentem, a my będziemy rozmawiać tylko na tematy artystyczne związane z twoim filmem.
Pogadaliśmy jeszcze o czymś innym, i nagle Krzysiek mówi: - Ale wiesz, jak wam nie starczy forsy z budżetu, to się zgodzę nawet na mniej. A odprowadzając mnie do drzwi dodał jeszcze: - A jak będziecie mieli mały budżet, to wystąpię za darmo! W końcu nie było to konieczne, honorarium dostał godziwe.
Napisałem dla Duńczyków krótki scenariusz, zatwierdzili go bez uwag, bo sam udział Kieślowskiego (zgoda na piśmie) był dla nich wystarczającym argumentem do rozpoczęcia produkcji...
CDN.
Krzysztof Wierzbicki / SFP 21 marca 2014 12:47
Pozostałe