Sztuka dokumentu
"Nienormalni"
fot. mat. autora
"Jeszcze nie wieczór" – jeszcze nie koniec
Jacek Bławut o bohaterze w dokumencie.
Opowiadanie o starości jest też naturalną konsekwencją mojej drogi jako dokumentalisty. Wszyscy się dziwili, że ciągle na bohaterów swoich filmów wybieram albo osoby kalekie, albo upośledzone, albo jakiegoś alkoholika. Niektórzy od tych tematów uciekają, niektórzy reagują lękiem. To samo ze starością. Ja nie odczuwam lęku, ale ciekawość. Ciekawość, która zawsze kończy się tym, że wychodzę ze spotkań ze swymi bohaterami chyba odrobinę dojrzalszy.

Samo słowo „starość” jest nie na miejscu. Ono właściwie nic nie znaczy. Tak samo jak nic nie znaczy mówienie „młodość”. Słowa, etykiety nie są ważne. Młodzi, starzy i tak wszyscy zmierzamy do jednego celu i do jednego końca. Zrozumiałem, że młody człowiek może być stary – i takie przykłady znam – ale też stary człowiek może być młody. To zupełnie oczywiste, banalne wręcz, takie faustowskie. Dopóki człowiek do czegoś zmierza, dąży, to nie tyle nawet będzie zbawiony, jak tam jest powiedziane, ile po prostu będzie wiecznie młody, będzie cieszył się życiem. Mimo ułomności, które mu towarzyszą człowiek zawsze sobie z tym wszystkim daje rade.

I tu się zaczyna to, co mnie najbardziej interesuje – świadomość, że człowiek jest wyjątkowy. Mniej jest ciekawy ten, który mając 90 lat biega jak jakiś sprinter po parku, ciekawsze jest, gdy jak Witold Gruca, musi w balkoniku poprowadzić kawałek próby. Dla mnie Gruca jest większym tancerzem dzisiaj niż kiedyś, gdy osiągał szczyty kariery.

Myślałem, że w fabule będzie lżej, że ta odpowiedzialność będzie mniejsza. Niestety jest taka sama. Kiedy robiłem „Nienormalnych”, chciałem, żeby widz reagował empatią, a tutaj chciałem zjednać sympatię dla starości. Nie chciałem im zrobić krzywdy, nie chciałem żeby czuli się skrępowani, że im na przykład szczęka wypadła. Mnie to nie raziło. Ale wiem, że to może być problem dla innych. Patrzyłem, jak moi współpracownicy z ekipy starają się wokół tych starych aktorów chodzić, jak im robią herbatę, jak czule ich dotykają. Patrzyłem, co się dzieje. Naraz wszyscy zaczęli dostrzegać coś, co jest szalenie ważne w naszym życiu. Film ma dokumentalnego ducha. Chciałem, żeby to było wartością tego filmu.

Z tym dokumentalizmem nie chodzi nawet o to, że łączyłem gatunki, bo często to, co inni na ekranie odbierają jako dokumentalne, kręciliśmy dwa dni, w kilkunastu dublach. I odwrotnie. To raczej polega na uważnym słuchaniu. Z dokumentu wynosi się cierpliwość, musi się człowiek nauczyć coś z siebie dawać, bo jak nie będzie dawał, to nic nie dostanie. Tu chodzi o pewien sposób myślenia o rzeczywistości, kontaktowaniu się z człowiekiem.


Jan Nowicki w filmie "Jeszcze nie wieczór", fot. Fundacja Film Polski

Myślenie dokumentalne w tym filmie polegało również na tym, że nie było tak, jak to jest przyjęte w filmie fabularnym. Nie było tej całej machiny, którą się odczuwa: ustawienia planu, gotowości, haseł: kamera, łączyć. Myśmy kręcili już od samego wejścia aktorów na plan, kręciliśmy próby, które często były poszukiwaniem wyrazu, były naturalne, nieraz o wiele silniejsze niż wtedy, kiedy tekst został opanowany do końca. Ten film ma stronę dokumentalną, ducha dokumentalnego – może też i w sytuacjach, które się rodziły na planie, które nie wynikały ze scenariusza. Dla mnie realizowanie czegoś precyzyjnie napisanego nie jest ciekawe. Zaczyna być ciekawe dopiero wtedy, kiedy się zastanawiam, co z tej sceny może się urodzić, w która stronę w czasie zdjęć, może to pójść.

Mam wielka wiarę w bohatera, w jego siłę. Pozwalam mu w zasadzie na wszystko… W „Jeszcze nie wieczór” powiedziałem do aktorów: „słuchajcie, (bo oni mi mówili, że są starzy, że nie pamiętają tekstu, że będę na nich krzyczał) grajcie tak byle sens był zachowany, naprawdę możecie się mylić, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia, możecie robić w tym moim filmie co wam się żywnie podoba. Ja jestem tu po to, żeby spełniać wasze marzenia.” No i przychodzi do mnie któregoś dnia Wieńczysław Gliński, już nieżyjący (zmarł 8 lipca 2008) i mówi: „Jacku, ja mam grać tekst „Fausta”? Moim marzeniem przez całe życie było zagranie Hamleta. No to mówię: „słuchaj, mamy tu Fausta, ale jak masz marzenie zagrać Hamleta, to proszę bardzo, graj sobie Hamleta”. I przychodzi scena z „Fausta”, on staje i mówi „być albo nie być”. I jest cudownie. Nie ma znaczenia, czy Faust czy Hamlet, ważne, że spełniłem jego marzenie. To właśnie miało siłę, nie to, czy tam Faustem mówi. Kto to będzie wiedział, czy to jest Faust czy to Hamlet - pięć osób na krzyż. Najważniejsze, że zrobił to, o czym marzył! Jaką on miał radość pod koniec życia, miesiąc przed śmiercią?! A scena wyszła brawurowa, po prostu niebywała, tak cudownie zagrał.

Myślę sobie, że o ułomnościach, o starości, miłości i tak dalej, zrobiono tysiące filmów. Wszystko to wydaje się już ograne, ale zawsze decyduje nowa perspektywa. Można spojrzeć na ten sam temat z innego punktu widzenia, odkryć coś. Przecież obrazy były malowane w kółko te same. Choć teraz, mam takie poczucie, że filmy robi się coraz trudniej. Może się mylę, ale myślę, że nasza wrażliwość się upraszcza. Telewizja zabrała nam wrażliwość. Wszystko odbiera się teraz troszkę inaczej i dlatego te nasze filmy przepadają gdzieś... Poza tym kino zrobiło się trochę skostniałe, brak w nim powietrza, świeżości. Człowiek zamiast się rozwijać zaczyna powolutku robić krok wstecz. Myślę, że też w filmie jesteśmy na etapie zmian. Może to do czegoś doprowadzi. Jestem tego ciekaw, tego, co nas czeka.


Jacek Bławut / SFP  13 marca 2014 16:33
Scroll