Sztuka dokumentu
"Zabójca z lubieżności"
fot. Agata Stoinska/Krakow Film Commision
Co kreuje seryjnego mordercę?
Z Marcinem Koszałką, twórcą filmów "Takiego pięknego syna urodziłam", "Do bólu", "Istnienie", "Deklaracja nieśmiertelności" i autorem zdjęć do filmów "Pręgi" i "Rewers", rozmawia Katarzyna Skorupska.
Portal Filmowy: Mam wrażenie, że mężczyźni inaczej odbierają "Zabójcę z lubieżności" niż kobiety.

MK: Nawet podczas kolaudacji w Telewizji Polskiej ujawniły się różnice: podobał się mężczyznom, a był atakowany przez kobiety, które zarzucały mu, że kobiety są w nim wyłącznie przedmiotem pożądania męskiego, rzeczą. Z drugiej strony, gdy popatrzymy na statystyki, to w Polsce nie było ani jednej zabójczyni na tle seksualnym. W Stanach Zjednoczonych było ich parę, a to jest największy rynek seryjnych zabójców. Ze względu na wielkość kraju, ale też i jego kulturę, opartą na medialności. Dochodziło przecież do sytuacji, w której kolejny zabójca starał się bić rekord poprzedniego. To są wyniki rzędu 100-150 kobiet, do których my nie jesteśmy w stanie dojść.


Marcin Koszałka, fot. Marcin Warszawski
 
PF: Ma pan oswojony ten temat. Mówi pan o biciu rekordów w zabijaniu. Jaka jest motywacja tych seryjnych morderców?

MK: Profesor Gierowski – polski specjalista  w tej dziedzinie –  uważa, że przede wszystkim lęk przed kobietami, ich kompleks. Ich likwidacja staje się dla sprawców likwidacją problemu, obsesji, która ich upokarza. Bohater filmu, Joachim Knychała, "Wampir z Bytomia", mówił, że nienawidzi kobiet. Miał poczucie, że one nad nim dominują, że są lepsze. Podczas swojego rytuału mógł odwrócić role: to on nad nimi dominował, mógł zrobić z nimi, co  chciał, potraktować jak mięso. To jest paradoks, bo to z jednej strony akt likwidacji wroga, a z drugiej strony akt seksualny. Czyli zwierzęcy akt zabijania staje się aktem dominacji i aktem seksualnym. W filmie stary milicjant mówi, że Knychała wolał z uprawiać seks z kobietami, które mordował, niż z własną żoną. Oznacza to, że akt zabijania  był szczytowym aktem seksualnym. To pociąga kogoś takiego jak Edi Kozak, dziennikarz występujący w filmie. On nigdy nikogo nie zabił, ale fascynował się brutalnym aktem, który przekracza wszelkie granice. Takich mężczyzn jest wielu.  Stąd idea prostytutek, u których można zamówić różne usługi. To jest namiastka tego, co realizują seryjni mordercy seksualni. I oni mogą budzić respekt czy nawet fascynację. Bo przekraczają granicę, która jest niewyobrażalna. Ten film pozornie się wydaje antykobiecy, ale de facto jest antymęski. Pokazuje ich słabość.

PF: Przemoc w pana filmie ma różne oblicza. Kluczowym słowem jest "wykorzystywanie". Edi, na przykład, uważa, że wykorzystał Knychałę dla własnej sławy. I chce to powtórzyć w filmie, wykorzystując pana. Ale może jest na odwrót?

MK: Konstrukcja filmu polega na tym, że wszyscy nawzajem się wykorzystują. Jest paradoks w tym, że Edi ma wyrzuty sumienia, że wykorzystał Wampira, który został powieszony za zabójstwa kobiet. On był tylko dziennikarzem i chciał napisać książkę. Film staje się dla niego świetną okazją, żeby naprawić spartoloną wtedy robotę. On obiecał Knychale milion dolarów za wspomnienia, ale napisał je źle. I ani książki ani pieniędzy, a człowiek poszedł do piachu. Edi przez chwilę był sławny, zaistniał w telewizji, był też jednym z pierwszych wydawców porno w Polsce. Teraz jest zapomniany i chce wrócić. Najważniejsza w filmie jest właśnie wielopiętrowość, zapętlenie bohaterów. Bo ich jest dwóch, a nawet trzech, bo jest też reżyser. Który z tych facetów jest bardziej wykorzystany: ja czy on? Może to on jest moją ofiarą? Ten film ma wielu wrogów, wzbudza skrajne emocje.


"Zabójca z lubieżności", reż. Marcin Koszałka, fot. Agata Stoinska/Krakow Film Commision

PF: W panu też?
  
MK: Tak. Jednego dnia go lubię, innego nienawidzę. Ten film ma psychicznie męczyć widza. Najłatwiej jest oczywiście powiedzieć: mnie to nie interesuje, mnie to nie dotyczy.

PF: Edi w którymś momencie mówi do kamery: kiedyś będziesz taki, jak ja. Mówi to do pana, ale też do widza, który może temu zaprzeczać.

MK: Wydaje mi się, że część widzów może też odrzucać eksperymentowanie formą. "Takiego pięknego syna urodziłam" był filmem bardzo chropowatym, z prostym przekazem. W "Zabójcy..." eksperymentuję na granicy kreacji i dokumentu. To jest ryzykowne, bo wymaga wyrafinowanego widza, nawet elitarnego. Zadzieram z częścią mojej publiczności, która lubiła moje intymne filmy. Wprowadzając animację, tracę odbiorców. Okazuje,  że taki film podoba się krytykom filmowym i wyrafinowanym widzom, ale inni chcieliby prostego emocjonalnego przekazu, bo dla nich dokument to powinna być prawda.

PF: Po co wprowadza pan tę animację?

MK: To rozszerza interpretację. Jeżeli pokazuję faceta, który bije żonę, to jest to jednoznaczne. Inaczej jest w takim ujęciu: milicjant opowiada, jak wykonał odlew pośmiertny Wampira, a wcześniej  go powiesili, a jeszcze wcześniej on widział swoją trumnę, a to przecież był fajny facet.  Oni z nim palili papierosy, jeździli na wizje lokalne, a potem  powiesili. I pojawia się taki efekt, jakby pędzel zamazywał jego twarz. To wywołuje jakieś  przeżycia: czy on się rozmył w naszej przestrzeni czy zniknął pod tą warstwą farby? Dla niektórych taki zabieg niesie dodatkowe emocje i znaczenia.

PF: Mówił pan, że oni się zżyli z tym strasznym mordercą. To jest ciekawe, że sympatia czy jej  brak, to są sprawy poza moralnością.

MK: W mojej fabule też będzie taki wątek, że bohater zaraża swoją obsesją innych, że rodzi się wokół niego cicha fascynacja. Gdy ten milicjant w "Zabójcy z lubieżności" powiedział, że lubili Wampira, to wiedziałem, że muszę ten wątek rozwinąć i wykorzystać. Z jednej strony zadaniem milicjanta jest przecież doprowadzenie do unicestwienia mordercy, ale z drugiej on zazdrości mu sławy. Tę dziwną fascynację widać choćby na przykładzie Breivika albo nawet Katarzyny W. Gdy ona jedzie na sprawę, to helikopter z telewizji za nią leci, a ludzie sterczą pod  sądem. Jeśli poznajesz morderców osobiście, to oni wpływają na ciebie. Trudno oprzeć się ich aurze, bo oni byli po drugiej stronie. Jeżeli są prymitywami, to patrzysz na nich jak na robaki, ale jak przed tobą siedzi wyrafinowany, inteligentny zabójca, który ma do tego jeszcze jakąś ideologię, to naprawdę trudno się oprzeć.


"Zabójca z lubieżności", reż. Marcin Koszałka, fot. Agata Stoinska/Krakow Film Commision

PF: Hannibal Lecter był potworem, ale przyciągał błyskotliwym umysłem. W "Zabójcy z lubieżności" nie dostajemy nic w zamian.

MK: To byłby zbyt hollywoodzkie. Hannibal mimo wszystko jest postacią trochę komiksową. A Edi, który jest żałosnym facetem z protezą, jest prawdziwy. Mimo całej tej otoczki lubieżności i żenady dla mnie on jest kimś, bo się odważył i o tym opowiedział. Stał tam nagi i mówił, że Knychała patrzył w niebo, przekroczył pewne granice. Edi się przede mną rozbiera, pokazuje swoją starą skórę, robi sobie tatuaż do kamery. Może dla sławy, ale ilu gości miałoby takie jaja? Tego, że mówi do mnie w filmie "będziesz kiedyś taki, jak ja", nie odbieram, że będę takim lubieżnikiem jak on, tylko że i moja sława przeminie. Nikt nie przyjdzie po autograf, nie zrobi z mną wywiadu.
 

Katarzyna Skorupska / www.portalfilmowy.pl  4 czerwca 2013 13:45
Scroll