Sztuka dokumentu
Józef Robakowski
fot. Anna Michalska
Kino własne Józefa Robakowskiego
Z Józefem Robakowskim o filmowych fascynacjach, Warsztatach Formy Filmowej, kinie artystycznym i nowych technologiach podczas 5. Festiwalu Sztuka i Dokumentacja w Muzeum Kinematografii w Łodzi rozmawia Anna Michalska.
PortalFilmowy: Jakie były pana pierwsze filmowe fascynacje?

Józef Robakowski: W latach 1957-59 pojawiły się fenomenalne, eksperymentalne filmy Jana Lenicy i Waleriana Borowczyka. Ci twórcy od razu po debiucie odwiesili ogromne sukcesy, zdobyli nagrody na Zachodzie i wyjechali. Bardzo dobrze znałem te filmy, bo były dodawane do fabuły na projekcjach w kinie. Chodziliśmy często do kina tylko na tzw. interesujące dodatki. Te krótkie filmy oglądałem czasami po kilka razy. Filmy artystyczne (termin Themersonów) z tamtego okresu otwierały nowy język dla polskiego kina. Kinem artystycznym były często etiudy zrealizowane w szkole filmowej, między innymi "Dwaj ludzie z szafą" Polańskiego, "Rysopis" Skolimowskiego, "Ostatni dzień lata" Konwickiego, filmy Królikiewicza. Te eksperymentalne etiudy dzisiaj bardzo się podobają za granicą. Wielokrotnie są wyświetlane w różnych krajach po raz pierwszy wiele lat od premiery, bo były zbyt trudne, zbyt artystyczne nihilistyczne dla ówczesnych decydentów.


Józef Robakowski, fot. Anna Michalska

PF: Gdzie pan upatruje korzeni Warsztatu Formy Filmowej?

JR: W szkole filmowej w latach 60. super interesującym belfrem był Bolesław Lewicki. Razem z asystentką, Marią Kornatowską, wprowadzali nowe nurty teoretyczne. To oni nam podsunęli teorio – praktykę, którą my potem uprawialiśmy w Warsztacie. Czerpaliśmy też z tradycji przedwojennego kina czystego, doświadczeń Themersonów, sztuki Władysława Strzemińskiego, Katarzyny Kobro i fotografii Witkacego.

PF: Co to był Warsztat Formy Filmowej (WFF)?

JR: W szkole filmowej, w oparciu o katedrę animacji prowadzoną przez Jerzego Kotowskiego, założyliśmy koło filmowe zajmujące się analizą języka filmowego. Robiliśmy analizy awangardy filmowej francuskiej, radzieckiej, niemieckiej. Przecież już Eisenstein był wybitnym analitykiem kina. W latach 60., kiedy rozpoczęliśmy swoją działalność, pojawiły się nowe media. Telewizja, wideo, performance – były to nowe sytuacje dla sztuki. Wideo-performance, czyli prosta jednoujęciowa notacja filmowa, to było coś wyjątkowego w tamtych czasach. Wcześniej prawie w ogóle nie było filmów dokumentujących, które rejestrowały działalność artystów. Owszem, były filmy o sztuce, ale w nich to na ogół filmowiec popisywał się formą, swoimi umiejętnościami. Filmy przez nas robione były nowoczesne, profesjonalne – ponieważ byliśmy absolwentami szkoły filmowej, realizowaliśmy je w Wytwórni Filmów Oświatowych. Najważniejsze tytuły z tego okresu to: "Żywa galeria" – pokazująca bieżącą sytuację w sztuce z udziałem kilkudziesięciu artystów, "Witkacy", "Krzesła", filmy Ryszarda Waśki. To były bardzo ważne obrazy, bo pokazywały awangardowych artystów, którzy nie mieli dotychczas biografii filmowej. Trzeba było znaleźć nowy język filmu dla tych skomplikowanych realizacji. Był to język filmu, analityczno-konceptualny. Nie oglądaliśmy się na kino komercyjne, a na sztukę. Te filmy idealnie odnajdują się dziś w muzeach sztuki i galeriach. Był to okres fenomenalnych poszukiwań dla polskiego plakatu, filmu, teatru, baletu, muzyki, działań akcyjnych, fotografii itd...

PF: Jak się ma Warsztat Formy Filmowej do późniejszego wideo-artu?

JR: Warsztat Formy Filmowej (WFF) był prekursorem wobec wideo-artu. Wideo-art nazywam "kinem własnym". To było nowe narzędzie, dostępne dla wszystkich. Ludzie nie oglądali się na kino zawodowe. Sami reżyserowali, robili zdjęcia, produkowali. Realizacją wideo-artu zajęło się wielu artystów – filmy robią Sasnalowie, Katarzyna Kozyra, Artur Żmijewski. Internet jest tym zarzucony.

Nie ma już wideo-artu, każdy robi, co chce. Najlepszym ogólnodostępnym festiwalem jest Internet. Tysiące ludzi to ogląda. Ocaleje to, co jest wartościowe.

PF: Nie jest Pan absolwentem reżyserii, a ukończył pan wydział operatorski w PWSFTviT.

JR: Jerzy Mierzejewski, gdy wybierałem wydział w szkole filmowej, doradzał mi: "niech Pan nie idzie na studia reżyserskie, bo Pan nie dotknie kamery". Dlatego nie jestem z wykształcenia reżyserem, a przedstawicielem tak zwanego "kina operatorskiego", bardzo charakterystycznego dla tamtego czasu, w którym dzięki doświadczeniu operatorskiemu późniejsi reżyserzy inaczej patrzą na rzeczywistość.


Józef Robakowski, fot. Anna Michalska

PF: Krążą legendy o tym, jak przyjmowano Wasze kino. Rozrabialiście trochę jako młodzi filmowcy?

JR: Jeździliśmy na klasyczne festiwale filmowe i robiliśmy interwencyjne prowokacje. W 1971 roku w Łagowie zapowiedzieliśmy projekcje nowych etiud zrealizowanych w szkole filmowej. Zachęcona zapowiedzią publiczność obejrzała nasze "Dziury", "Rynki", "Kwadraty". Wybuchł skandal. Zbulwersowani byli klasyczni twórcy – Poręba, Nasfeter, Chęciński. Młodzież zachwycona. To był czas, kiedy kino  polskie przestawało być nowoczesne. Warsztat był twórczą ripostą, wnikliwym samokształceniem opartym o nową sztukę konceptualną.

PF: Co Pan myśli o 3D w kinie?

JR: Wydaje się, że sztuka idzie drogą rozwoju cywilizacji i techniki. Nieprawda. Dowodem jest konceptualizm (nurt sztuki w XX wieku), w którym artyści używali najprostszych narzędzi, ołówka, rysunku, fotografii dokumentacyjnej. Tego rodzaju sztuka wcale nie poszła w technologie. Dzisiaj odbiorców sztuki interesują ludzkie sprawy, problemy, sytuacje. Jeżeli my, artyści, zamienimy się w roboty, to niewiele osób się tym zajmie. Może zaciekawi to dzieci, ale one szukają na początku raczej rozrywki. Nowe technologie są używane zazwyczaj przez wielkie kino komercyjne. Jego celem jest zdobywanie pieniędzy, bawienie widza, często bezmyślne. Naturalnie zdarzają się sporadycznie wspaniałe, twórcze wyjątki.

PF: Jakie jest teraz Pana kino?

JR: Kino autorskie, prywatne, które nie musi się oglądać na pieniądze. W tej chwili duże zainteresowanie budzi mój film "Z mojego okna". Przetłumaczony jest już na 10 języków, nawet na chiński. Od groma ludzi chce go oglądać, bo prezentuje prywatne poglądy na różne poważne sprawy.

PF: Jaki sens ma sztuka?

JR: Poszukiwawczy. To operacja mentalna. Ona zmienia mentalność ludzi. Rozpościera maski na wszystko, co jest kulturą. jest szpicą, która wchodzi w naturalną rzeczywistość i wierci. Do wszystkiego można doczepić aktywnego artystę, nawet do polityki (Artur Żmijewski). Przecież WARSZTAT to była szkoła uprawiania publicznej manifestacji.


Anna Michalska / www.portalfilmowy.pl  7 czerwca 2013 13:01
Scroll