Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Karolina Bielawska
fot. Anna Palider
Karolina Bielawska: wywiad numeru
Film jest jak dziecko, musisz wybierać to, co dla niego najlepsze. Z Karoliną Bielawską rozmawia Anna Tatarska.
 Anna Tatarska: Ostatni raz widziałyśmy się w styczniu, tuż przed kinową premierą dokumentu Mów mi Marianna. Od tamtego czasu bardzo dużo się wydarzyło.
Karolina Bielawska: Od tamtego czasu, a właściwie od premiery Marianny... w maju 2015 roku na Krakowskim Festiwalu Filmowym, ten film objechał prawie cały świat, zdobywając nagrody na najważniejszych dokumentalnych festiwalach w Polsce i za granicą, m.in. w Krakowie, Locarno, Barcelonie, Tel Awiwie, Petersburgu, Lizbonie, Los Angeles, Chicago i Kijowie. Oprócz tego, z czego bardzo się cieszę, film podbija również serca widzów – mamy na koncie nagrody publiczności w Krakowie, Warszawie, Ińsku, Wrześni i Gdańsku. W związku z tym mogę śmiało powiedzieć, że film krąży po świecie i żyje już własnym życiem, i to jest wspaniałe! Teraz tylko czekam na premierę Marianny… w Telewizji Polskiej, bo niestety planowana premiera, która miała odbyć się na jesieni, została odwołana.

Ale czy to już pewne? Może to tylko przesunię
cie?
Cały czas mam nadzieje, że to się tak smutno nie zakończy, że polscy widzowie będą mogli jeszcze zobaczyć mój film...

Poczułaś niezgodę na rzeczywistość i obudziła się w tobie dusza działaczki, aktywistki?
Nie z tego wzięła się moja decyzja o zaangażowaniu w działalność Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Prezes Jacek Bromski zaproponował moją kandydaturę w wyborach do Zarządu Głównego, a ja przyjęłam tę propozycję jako zaszczyt. Uważam, że ważne jest, aby młodzi filmowcy orientowali się w tym, co się dzieje wokół nich, nie tylko w kraju i na świecie, ale również w naszym środowisku. Stowarzyszenie nie tylko troszczy się o twórców i ich interesy – chroni zawody filmowe, dba o prawa autorskie twórców i wynikające z nich tantiemy. Wspiera i współorganizuje także najważniejsze wydarzenia kulturalne – takie jak Krakowski Festiwal Filmowy, Festiwal Filmowy w Gdyni czy Koszaliński Festiwal Debiutów Filmowych „Młodzi i Film”. Ważne jest, aby otoczyć opieką i kultywować to, co udało się zdobyć poprzednim pokoleniom, abyśmy my i przyszłe generacje mogli robić filmy, a szansę na to będziemy mieć tylko wtedy, gdy będziemy razem. Stowarzyszenie Filmowców Polskich ma blisko 2000 członków i jest jednym z większych stowarzyszeń w Polsce i na świecie.

Jak wyglądały wcześniej twoje relacje ze Stowarzyszeniem?

Bardzo szybko zorientowałam się, że praca reżysera filmowego jest samotna i dlatego ważne było dla mnie, aby znaleźć miejsce, gdzie mogłabym poradzić się, porozmawiać czy spotkać się z kimś, kto ma podobne problemy jak ja. W związku z tym, zaraz po szkole, zapisałam się do Koła Młodych SFP – wiedząc, że skupia społeczność twórców związanych ze wszystkimi grupami filmowymi. Dzięki temu miałam z kim podzielić się swoimi problemami, a przy okazji poznałam fajnych ludzi, z którymi kumpluję się do tej pory.

Jakie powszechne przekonania, dotyczące przynależności do Stowarzyszenia, zweryfikowałaś, wstępując w jego szeregi?
Wkurza mnie, jak ktoś z młodych filmowców rozmowę na temat członkostwa w SFP rozpoczyna pytaniem: „A co ja z tego będę mieć?”. Oczywiście, Stowarzyszenie zabezpiecza socjalnie swoich członków, i chwała mu za to, że są zapomogi ratujące życie ludziom, którzy znaleźli się w trudnej sytuacji, że jest kasa pogrzebowa, zniżka na lunch dla Koła Młodych i Koła Seniora oraz karta Multi Sport, ale jeżeli ktoś mówi, że właśnie dla tych benefitów chce należeć do Stowarzyszenia, to mu mówię, żeby nie pytał, co SFP może zrobić dla niego, ale, co on może zrobić dla SFP. Ludzie, którzy zakładali przed 50 laty SFP, i ci którzy potem budowali jego świetność, nie wstępowali do naszej organizacji ze względu na doraźne korzyści, ale po to, żeby tworzyć wspólnotę i tożsamość polskiej kinematografii. Wystarczy wymienić w tym kontekście nazwiska takich mistrzów, jak: Andrzej Wajda, Krzysztof Kieślowski, Agnieszka Holland, Wojciech Marczewski czy Marcel Łoziński.

Taka spora organizacja potrzebuje sprawnego zarządu. Czujesz się na siłach uczestniczyć w tej misji?
Podziwiam prezesa Jacka Bromskiego, który od ponad 20 lat to wszystko „ogarnia” i myśli perspektywicznie o całym środowisku filmowym. Zostałam wiceprezesem i cieszę się, a z drugiej strony czuję ogromny ciężar oraz odpowiedzialność, ponieważ tyle osób mnie poparło i zaufało mi. Mam nadzieję ich nie zawieść.


arolina Bielawska na planie filmu Mów mi Marianna, Fot. Joanna Łopat

To praca, która łączy w sobie elementy dyplomacji i polityki?
Tak, absolutnie. Lobbowanie wśród polityków, europarlamentarzystów, zasady działania ZAPA – to są naprawdę skomplikowane sprawy. Ostatnio uczestniczyliśmy z Darkiem Gajewskim, również wiceprezesem SFP, w posiedzeniu Komisji Kultury w Sejmie dotyczącej implementacji dyrektywy unijnej satelitarno-kablowej w sprawie reemisji kablowej utworów audiowizualnych. Zmieniany był tylko jeden przepis polskiej ustawy o prawie autorskim, ale bardzo istotny z punktu widzenia autorów reprezentowanych przez ZAPA, bo wzmocnieniu uległa pozycja nadawców w zarządzaniu prawami do reemisji. Było to bardzo ciekawe doświadczenie, pokazujące że zmiana tylko jednego zapisu ustawowego może nieść olbrzymie konsekwencje dla całego rynku zarządzania prawami autorskimi.

Dlaczego ważne jest, aby osoba zaangażowana w SFP, na przykład prezes, była aktywna zawodowo?
Wydaje mi się, że dobrze jest, aby we władzach Stowarzyszenia były osoby, które wiedzą, z jakimi problemami obecnie borykają się twórcy, ale również tak samo istotne jest, aby byli tam zarówno młodzi, jak i seniorzy, ponieważ w ten sposób reprezentowane są wszystkie punkty widzenia. Dzięki temu Stowarzyszenie może stać na straży interesów wszystkich twórców, tych z dorobkiem i tych, którzy są dopiero na początku swojej drogi, ale również może dbać o tych, którzy już nie są aktywni zawodowo, a kiedyś filmy robili.

Jak z twojej perspektywy wygląda godzenie tego rodzaju obowiązków z tym, że dalej jesteś aktywna zawodowo, robisz filmy?

Zawsze miałam duszę społecznika, to po prostu wynika z mojego charakteru. Ciągle jestem w coś zaangażowana, zasiadam m.in. w trójce klasowej oraz w radzie rodziców w szkole mojego syna, działam również we wspólnocie mieszkaniowej. To uczy dobrego zarządzania czasem. Świetnie przyda się to w sytuacji, kiedy pełniąc obowiązki wiceprezesa SFP, jednocześnie zamierzam nadal intensywnie rozwijać swoją twórczość.

Jakie są twoje priorytety w działalności SFP?

W Zarządzie SFP chciałabym pracować na rzecz środowiska młodych filmowców, aby działało wspólnie, bo tylko razem możemy coś zrobić. Żyjemy w trudnych czasach, gdzie społeczeństwo jest podzielone i dlatego ważne, abyśmy byli solidarni. Jako wiceprezes SFP chciałabym być głosem pokolenia młodych, ponieważ z własnego doświadczenia wiem, z jakimi problemami musimy się borykać, aby zrobić film. I choć polskie debiuty fabularne osiągają sukcesy na festiwalach na całym świecie m.in. w Cannes (Intruz), Wenecji (Baby Bump), Sundance (Córki Dancingu, Wszystkie nieprzespane noce), Locarno (Ostatnia Rodzina), to coraz trudniej jest debiutować. Obecnie przy składaniu wniosków na dofinansowanie w PISF musi być dołączona scena zrealizowana na podstawie scenariusza oraz storyboard (lub scenopis). Realizacja tych wymogów wiąże się z dodatkowymi kosztami i poświęconym czasem, który nie przekłada się na jakość przyszłego projektu. Po zaprezentowaniu ekspertom scena idzie do kosza, a storyboard zrobiony przed wyborem lokacji nie ma sensu. Są to stracone środki, które można byłoby przeznaczyć na rozwój scenariusza, udział w międzynarodowych programach (notabene podczas których często realizuje się scenę, ale wtedy jest ona wynikiem procesu pracy nad scenariuszem), script doctoring czy dokumentację. Dlatego chciałabym wpłynąć na zmianę tego wymogu, który jest niekorzystny nie tylko dla samych debiutantów, ale również producentów.

Jak się ma twój nowy projekt? Zapowiedź filmu o Violetcie Villas to była prawdziwa bomba.
Samą mnie to bardzo zaskoczyło, jak z informacji, którą przekazałam w wywiadzie, że pracuję nad scenariuszem filmu o Violetcie Villas, zrobiła się sensacja. Media zaczęły się prześcigać w coraz to nowych wiadomościach, że film już powstaje, kto ma w nim grać, a my tak naprawdę jesteśmy na początku drogi. Proces namówienia bliskich Violetty na film trwał bardzo długo, musieliśmy się dobrze poznać. Zanim ostatecznie zgodzili się powierzyć mi historię dotyczącą ich życia, minęło parę lat. Po skończeniu Marianny... spotkaliśmy się i powiedziałam: „Słuchajcie, musimy się zdecydować: albo to robimy, albo nie. Trzeba wyznaczyć termin, bo szkoda mojego i waszego czasu”. Nie byli zdecydowani, ale zaczęliśmy rozmawiać i z tej rozmowy wyniknęło, że jednak robimy ten film razem. Dlaczego podkreślam słowo „razem”? Bo rodzina opowiada mi historie, które są znane tylko i wyłącznie jej, zdradza skrywane dotąd tajemnice gwiazdy. Dzięki czemu jej postać staje się bliższa, a tragiczne zakończenie jej życia jest konsekwencją poprzednich wydarzeń. Ale ten film nie ma opowiadać o tragicznym upadku Violetty Villas, wielkiej diwy. Chciałabym się skupić na tym, jak to się stało, że osoba z biednego domu osiągnęła to, co było niemożliwe. I o cenie, jaką przyszło za to zapłacić, nie tylko jej, ale również rodzinie. Film będzie się kończyć na początku końca, w momencie, kiedy wiadomo, że ona już się z tego nie pozbiera. Bo wszystko, co wydarzyło się później, jest wynikiem tego, co wydarzyło się na początku.

Układasz rozsypane elementy układanki.

Tak i odkrywam tajemnicę Villas, której nikt nie zna. To niesamowita postać. Zawsze mnie fascynowała jako artystka i osoba. Jest zjawiskiem trudnym do określenia czy nazwania, pełna sprzeczności. Prostolinijna, naiwna, zmysłowa, spontaniczna, delikatna, wrażliwa, nieprzystosowana, utalentowana, gwiazda. To też niezwykle trudny do zrealizowania projekt, bo nie chcę zrobić filmu biograficznego, a wykorzystać jej postać, głos, by opowiedzieć historię o wolności. Znowu! (śmiech).


"Mów mi Marianna", mat promocyjne

No właśnie, Marianna i Villas są trochę podobne, jako postaci...
To jest właśnie niesamowite! Na początku się w ogóle nad tym nie zastanawiałam. Dopiero później dotarło do mnie, że w nowym projekcie też pojawia się ten element walki o wolność...

Ale także takiego marzenia większego niż życie, pozornie niespełnialnego.
Rzeczywiście. Marianna walczy o swoją wolność – o to, aby być sobą – która jest dla niej marzeniem, i tak samo walczy Violetta, i płaci za to olbrzymią cenę, zresztą tak jak Marianna.

Jak w filmie o czyimś życiu znajdujesz miejsce na samą siebie?

Za każdym razem staram się w takim materiale znaleźć swoją historię – coś, co mnie porusza. Poszukiwanie prawdy jest dla mnie o wiele ciekawsze niż jej posiadanie. Wcześniej Marianna, a teraz Violetta, dla każdego mogą być zupełnie inną postacią. Dla mnie najważniejsze jest, żeby je zobaczyć i ich historię przepuścić przez siebie.

Rozebrać stereotyp, zajrzeć pod opakowanie?
W postaci, w historii człowieka odnajduję rzeczy, które są dla mnie ważne. Chcę stworzyć historię, która mnie porusza. Mówi się, że reżyser nie robi filmu tylko dla siebie, ale uważam, że to jest ważne, by robić filmy w zgodzie ze sobą, a nie tylko kalkulować, co się komu będzie podobało. Reżyserując, staram się poznać siebie. Dlatego chcę robić filmy. I jeszcze, aby komunikować się z ludźmi. Mam nadzieję, że jeśli coś jest ważne dla mnie, może być też istotne dla innych.

Masz umiejętność nawiązywania bliskich i znaczących relacji z ludźmi, którzy te filmy z tobą robią.
Tak, to prawda.

Umiesz spojrzeć na siebie z zewnątrz i powiedzieć, dlaczego wychodzi ci to tak dobrze?
Ostrożnie, bo jeszcze nie wiadomo, jak mi ten projekt wyjdzie... A ta bliskość?... Historie moich bohaterów są dla mnie ważne z ludzkiego punktu widzenia. Nie korzystam z wikipedycznej wiedzy, żeby zrobić film o Violetcie Villas. Po prostu jestem ciekawa i chcę się dowiedzieć, kim ona była i dlaczego tak potoczyło się jej życie. Okazuje się, że rodzina czuje podobnie. Zobaczyli przed sobą człowieka, który pragnie opowiedzieć historię matki i syna i obdarzyli mnie zaufaniem. Zresztą tak samo było w przypadku Marianny oraz jej byłej żony, która na początku zupełnie nie zgadzała się na udział w filmie, a później jednak w nim wystąpiła. Wydaje mi się, że jeżeli chce się robić tego typu filmy, trzeba być po prostu człowiekiem i robić je z serca.

Jakbyś miała zrobić wycieczkę w czasie i wrócić do początku swojej filmowej drogi...

Jestem na początku swojej filmowej drogi...

Ale jeszcze wcześniej! Weszłaś w świadomość widzów mocnym filmem z tak wyjątkową bohaterką, że mało wiemy o tobie. Co było wcześniej?
Odkąd pamiętam, zawsze chciałam być reżyserem, w moim przypadku to wynika chyba z powołania. Pamiętam, że jeszcze w przedszkolu robiłam przedstawienia teatralne. Nie do końca wiedziałam, co znaczy być reżyserem, ale wiedziałam, że to jest związane z poznawaniem historii o innych ludziach, i to mnie fascynowało. I tak mi zostało. Potem poszłam do szkoły filmowej, gdzie dostałam się za trzecim razem, a zaraz po szkole zrobiłam z Julią Ruszkiewicz swój pierwszy film dokumentalny – Warszawa do wzięcia. Borykałyśmy się podczas realizacji z poważnymi problemami finansowymi. Nie kręciłyśmy wtedy, kiedy coś się działo, tylko wtedy, kiedy była kamera. A ta kamera była bardzo ograniczona. Musiałyśmy się ratować „setkami”, żeby jakoś opowiedzieć tę historię. Pamiętam, że jak montowałyśmy film, marzyłyśmy o tym, że zostawimy wszystkie materiały w otwartym samochodzie i może ktoś ukradnie samochód, nie będziemy musiały wtedy kończyć filmu. Na szczęście tak się nie stało, zmontowałyśmy dokument i potem dostałyśmy Złotego Lajkonika na Krakowskim Festiwalu Filmowym. A dzięki tej sytuacji nauczyłam się, że film jest bezwzględny, albo masz coś nagrane i dzięki temu możesz opowiedzieć to, co chcesz, albo nie, i nic tego już nie uratuje. Dlatego tak bardzo cenię producenta Zbyszka Domagalskiego, który zaryzykował i sfinansował zdjęcia do Marianny... jeszcze wtedy, kiedy nie było wiadome, czy dostaniemy dofinansowanie. Wiedział, że bez tych elementów nie jestem w stanie dobrze opowiedzieć tej historii. Żeby film się udał, trzeba mieć dobrego producenta, który ci zaufa, dobrych współpracowników, bohatera... Przychylność losu też się przydaje. Przy Mariannie... udało się to jakoś wszystko zebrać. W przypadku poprzednich filmów było gorzej, trudniej. Wydaje mi się, że były one robione bardziej siłą woli.

Po Warszawie do wzięcia była już od razu Marianna...?

Prawie. Było jeszcze życie i moja choroba nowotworowa oraz leczenie, które zabrało mi trochę czasu, ale też coś dało. Przede wszystkim, teraz jest mi łatwiej odróżnić sprawy ważne od mniej ważnych. I dużo mniej przejmuję się przeciwnościami czy niepowodzeniami, żyję tak, jak potrafię najlepiej. A wiesz, że ludzie bardzo często pytają, dlaczego nie pokazuję na ekranie swoich pytań i siebie? A przecież ja tam jestem w każdym ujęciu, wszystko, co się dzieje na ekranie, przepływa przez moje żyły, to jestem ja. Pokazuję siebie poprzez filmy. Czasami to wychodzi lepiej, czasami gorzej. Jak mówi Roman Polański, dążysz do ideału, który masz w głowie, ale gdzieś w realizacji to umyka. W poprzednich filmach musiałam iść na kompromis. W przypadku Marianny... zbliżyłam się do tego, jak chciałabym, żeby wyglądał ten film. Udało mi się połączyć nie tylko bohatera, ale również wspaniałych ludzi i ekipę – zdjęcia Kacpra Czubaka, montażystę Daniela Gąsiorowskiego, superkierownika produkcji Agatę Szymańską, muzykę Natalii Fiedorczuk, Antony’ego Hegarty, i to wszystko skupić w jednym filmie.

Marianna stała się po realizacji dokumentu częścią twojego życia. Każdy następny film będzie takim powiększaniem rodziny?

Chyba nie umiem robić filmów dokumentalnych, bo tak się angażuję, że nie potrafię oddzielić życia prywatnego od zawodowego, wszystko mi się miesza. Wydaje mi się, że w przypadku dokumentu jest to o tyle trudniejsze, że masz do czynienia z człowiekiem, który żyje, ma rodzinę, znajomych, funkcjonuje w jakimś środowisku. A ty, robiąc film, wpływasz na jego losy oraz związki z innymi ludźmi i właśnie ta odpowiedzialność jest dla mnie bardzo obciążająca z ludzkiego punktu widzenia. Dlatego teraz zdecydowałam się zrobić film fabularny. Bohaterka nie żyje, ale jest rodzina, bliscy – a to przecież jest też ich życie. Mimo wszystko wydaje mi się to bezpieczniejsze. Mam nadzieję, że będzie łatwiej, a może tylko łudzę się tym.

Ostatnio sporym echem przetoczyła się dyskusja wokół selekcji gdyńskiego festiwalu, w której nie znalazł się żaden film kobiety reżyserki.
Jestem ostatnią osobą, która byłaby za parytetami przy kwalifikowaniu filmów na festiwal. Uważam, że jedynym kryterium, którym powinniśmy się kierować, jest wartość artystyczna. W zeszłym roku było w Gdyni dużo kobiet, w tym roku nie, i mam nadzieję, że to wynika z wartości artystycznych tych filmów, a nie z tego, jakiej płci jest reżyser. Jestem kobietą, zrobiłam film i muszę się dostać na jakiś festiwal, bo nie ma innych kobiet? To zupełna bzdura. Tak samo przy decyzji o dofinansowaniu projektu nie powinna decydować płeć, tylko wartość artystyczna.

Zatem gdzie jest problem?
Rzeczywiście zauważyłam, że kobiety w filmie mają słabszą pozycję. Pracując na tym samym stanowisku, są o wiele słabiej wynagradzane niż mężczyźni. I to są rzeczy, o których warto rozmawiać, bo uważam, że szanse powinny być równe dla każdego. Widzę, że mężczyznom w zawodzie reżysera łatwiej jest znaleźć pracę niż kobietom, które mają nawet czasami większe dokonania. Na przykład w serialach, które pozwalają się utrzymać w przerwach między większymi projektami, pracuje dużo więcej mężczyzn. Jest taki niesprawiedliwy stereotyp, że kobiety nie dadzą sobie rady. Dlatego kobiety powinny o tym mówić i walczyć o swoje prawa w filmie.

Wspomniałaś o pracy w serialach. To wciąż wstydliwy temat, zajęcie „niegodne” artysty?
Uważam, że pracowanie przy serialu w mojej sytuacji jest fajnym wyzwaniem. Jeżeli to nie jest coś, w co wpadasz i potem robisz całe życie. Dużo reżyserów, zanim będą w stanie utrzymać się z filmów, tak funkcjonuje. Można się dużo nauczyć. Kontakt z aktorami, szybkość odnalezienia się w nagłych sytuacjach na planie, praca pod presją czasu, decyzyjność. To są rzeczy, którymi sobie „nabijasz rękę”. No i nauka kompromisu. Realizując serial, musisz cały czas iść na kompromis.

A ty masz z kompromisami problem?

Olbrzymi! Raz napisałam odcinek serialu. Ktoś z ekipy odesłał mi uwagi. Dostałam je i odpisałam, że z tym się nie zgadzam, bo z tamtym się nie zgadzam, bo... I to był pierwszy i ostatni odcinek, jaki napisałam, bo nie potrafiłam pójść na kompromis. Teraz się tego uczę. Często praca przy serialu pozwala twórcom pracować nad ich wymarzonym filmem. I tu już nie ma miejsca na kompromisy. Film jest jak dziecko, musisz wybierać to, co dla niego najlepsze (śmiech).
Anna Tatarska / "Magazyn Filmowy SFP", 61 / 2016  6 stycznia 2017 23:39
Scroll