Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Jerzemu Skolimowskiemu na urodziny
Hej, żeglujże żeglarzu…
„Navigare necesse est” – tak Jerzy Skolimowski odpowiedział – w niedawnej rozmowie z Antonim Rodowiczem, opublikowanej na stronie SFP – na pytanie, czy malarstwo jest dla niego wynikiem potrzeby tworzenia, czy potrzeby istnienia. To myśl przypisywana Pompejuszowi Wielkiemu, a zanotowana przez Plutarcha w „Żywotach równoległych” – „Żeglowanie jest koniecznością”. Drugim istotnym aksjomatem dla Skolimowskiego wydaje się być wolność tworzenia. Wspomniana rozmowa nosi tytuł „W malarstwie wszystko mi wolno”. Dodałbym – spoglądając na dorobek artysty – w innych dziedzinach też. W sztuce i w życiu – co podkreślają bliscy współpracownicy – pozostaje sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem.

Jerzy Skolimowski to artysta o niezwykle ciekawej i skomplikowanej biografii. Urodził się 5 maja 1938 roku w Łodzi, do gimnazjum uczęszczał w Pradze (m.in. z Milošem Formanem i Václavem Havlem), zanim trafił do łódzkiej Szkoły Filmowej, studiował etnografię na Uniwersytecie Warszawskim. Uprawiał boks, grał na perkusji w zespole jazzowym, współpracował z warszawskim Studenckim Teatrem Satyryków i gdańskim Bim-Bomem, pisał niezwykle interesujące wiersze.

Do młodzieńczych dokonań ma jednak dość sceptyczny stosunek. „Byłem takim sobie bokserem, stoczyłem na ringu jedenaście walk, pięć przegrałem. Szybko nabrałem przekonania, że te moje tomiki poetyckie są nic niewarte, może poza paroma metaforami. A w grze na bębnach też nie udało mi się osiągnąć poziomu, który by zaspokajał moje ambicje” – wyznaje.

Essential Killing, fot. Ivo Ledwozyw


Mocno trzymać się na nogach
Przeznaczeniem okazał się film. Zaczął od współpracy scenariuszowej przy Niewinnych czarodziejach (1960) Andrzeja Wajdy oraz Nożu w wodzie (1961) Romana Polańskiego. Notabene, na egzamin do Szkoły Filmowej namówił go Andrzej Wajda. Pojechał, dostał się „z marszu”, o indeks ubiegało się stu kandydatów, przyjęto czterech. Nie pasja do filmu przywiodła go do Łodzi, a – jak przyznaje po latach – „chęć samospełnienia, niemal sportowego czy wręcz hazardowego”, a wtedy ostro grywał w pokera. „Było to takie wejście na ring i sprawdzenie, czy się utrzymam na nogach” – wspomina.

Kiedy rozmawiałem z Andrzejem Wajdą przy okazji jego 90. urodzin, on swe rozważania o malarstwie podsumował słowami Skolimowskiego: „Według Jurka, najważniejsze dla malarza to mocno trzymać się na nogach. Ma rację, w każdej dziedzinie to jest najważniejsze”.

W filmie zadebiutował w sposób niekonwencjonalny, jego pełnometrażowy Rysopis (1964; nagrody w Arnhem i Warszawie, Syrenka Warszawska) został... zmontowany z etiud realizowanych w łódzkiej Szkole Filmowej. „Starałem się nadać szybsze tempo w pokonywaniu zawodowej drogi. W szkole zorientowałem się, że jest szansa sklecenia pełnego filmu z kawałków taśmy przeznaczonych na etiudy i konsekwentnie od drugiego roku wykorzystywałem każdą możliwą okazję, żeby coś w tym kierunku zrobić” – wyznaje reżyser, scenarzysta i odtwórca głównej roli w jednej osobie.

Jego bohater, Andrzej Leszczyc, rzuca studia i dostaje powołanie do wojska. Do odjazdu pociągu zostaje mu kilka godzin... Debiutancki film Skolimowskiego to gorzkie studium psychologiczne młodego człowieka niemogącego się odnaleźć w dość opresyjnej rzeczywistości. Dalsze losy swego bohatera przedstawił w Walkowerze (1965; laury w Arnhem i Mannheim, Nagroda im. Andrzeja Munka), zaś zwieńczeniem tego interesującego tryptyku stała się Bariera (1966; nagrody w Bergamo i Valladolid, Syrenka Warszawska), w której protagonista – młody polski inteligent, tym razem w interpretacji Jana Nowickiego – usiłuje pokonać dzielące go od świata tytułowe bariery: pieniądza, konwencji, hierarchii.

„Nieraz wspominam tamte lata, kiedy biegałem pomiędzy młodym Hasem, młodym Skolimowskim, młodym Polańskim, młodym Klubą. To byli nadzwyczajni chłopcy, posiadali oczywisty i bezczelny talent. Wielki talent, europejski i światowy. Jak pan Skolimowski, z którym choć często byłem blisko, to nigdy nie przeszliśmy na ty. On zawsze był zamknięty w sobie. Bardzo go lubię, ale czasami się go boję. Nie zawsze rozumiem jego filmy, ale zawsze je podziwiam” – wyznaje Nowicki, pamiętny bohater Bariery.

Z ręką na gardle
W 1967 roku Skolimowski nakręcił Ręce do góry, rozrachunkową opowieść rozgrywającą się podczas zjazdu absolwentów w dziesiątą rocznicę ukończenia studiów. Grupa niegdysiejszych przyjaciół postanawia odwiedzić jednego z kolegów, który nie przybył na spotkanie. Nocna podróż towarowym pociągiem pełna jest podlanych alkoholem wspomnień. Rano okazuje się, że przez całą noc wagon, do którego wsiedli, stał na bocznicy. Film nie został dopuszczony przez cenzurę do rozpowszechniania (miał wejść na ekrany dopiero w 1981 roku, podczas działania tzw. pierwszej „Solidarności”, uzupełniony przez reżysera aktualizującym go wstępem, ale jego spóźnioną premierę wstrzymało wprowadzenie stanu wojennego, ostatecznie film dostał się na ekrany w 1985 roku, bez prologu).

Po skierowaniu Rąk do góry na półki, zdegustowany takim obrotem sprawy, reżyser wyjechał za granicę, gdzie zrealizował wiele znakomitych filmów, m.in. Start (1967; Złoty Niedźwiedź w Berlinie), Przygody Gerarda (1970), Na samym dnie (1970), Krzyk (1978; nagroda w Cannes), Fucha (1982; nagroda w Cannes), Latarniowiec (1985; nagrody w Wenecji), Wiosenne wody (1989). „Ręce do góry tak przekręciły mi życie, że właściwie cudem jest, iż wyszedłem z tych perypetii obronną ręką. Teraz jest chyba łatwiej, świat się przybliżył. Wtedy znalazłem się za granicą – ja z jakiejś tam Polski, zza żelaznej kurtyny – jak rozbitek na tratwie, na ślepo węsząc, gdzie mógłbym znaleźć pomocną rękę. Ponadto nie znałem języka, wyjechałem ze znajomością czterdziestu angielskich słów” – wspomina.
W 1991 roku Skolimowski nakręcił w koprodukcji polsko-brytyjsko-francuskiej ekranizację Gombrowiczowskiej Ferdydurke, w 2008 – we współpracy z kinematografią francuską – Cztery noce z Anną (nagrody w Gdyni, Tokio i Nowym Jorku, dwa Orły), przejmującą opowieść o nieśmiałym, zakochanym mężczyźnie, który usiłuje zbliżyć się do obiektu swoich uczuć, zaś dwa lata później – polsko-norwesko-węgiersko-irlandzki Essential Killing (nagrody w Wenecji, Mar del Plata, Gdyni, cztery Orły), pełną suspensu historię tajemniczego mężczyzny, złapanego przez amerykańskich żołnierzy w Afganistanie i wywiezionego do tajnej bazy w Europie Środkowej, któremu udaje się zbiec.

Nie bez powodu wspomniałem wczesne filmy Skolimowskiego, bo jego ostatni film 11 minut (2015) stanowi – moim zdaniem – pomimo odmienności stylistycznej swoistą ich kontynuację, a zarazem summę dotychczasowej twórczości. „Stąpamy po kruchym lodzie, na skraju przepaści. Za każdym rogiem czyha nieprzewidziane, niewyobrażalne. Nic nie jest pewne – następny dzień, następna godzina, nawet następna minuta. Przyszłość jest tylko w naszej wyobraźni. Wszystko może skończyć się raptownie, w najmniej oczekiwany sposób” – tak pisał o swym najnowszym filmie w katalogu weneckiego festiwalu, na którym film został uhonorowany Nagrodą Specjalną, przyznaną przez jury młodzieżowe (także laury m.in. w Lizbonie, Luksemburgu, Nanchang, Nowym Jorku, Gdyni). Kiedy oglądałem 11 minut, przypomniał mi się młodzieńczy wiersz reżysera:

Człowiek na dworcu
który mówi
nie wiem po co tu przyszedłem
aż po wielu latach
albo po czymś takim
jak młodość albo miłość
z ręką na gardle
chce wszystko naprawić
i poprawia krawat


To także opowieść o daremności ludzkich usiłowań, przypadku w naszym życiu, który nieraz może mieć rolę decydującą, nieuchronności przemijania.


Jerzy Skolimowski, fot. Borys Skrzyński


„Niczego już nie naprawisz. Odmierzam twoje ostatnie chwile” – słyszymy wypowiadane zza kadru słowa Skolimowskiego. Niezwykle gorzki, ale jakże atrakcyjny wizualnie to film. „Życiowa przygoda montażowa, fascynująca. Stworzyliśmy kilkadziesiąt wersji tej opowieści” – wspomina Agnieszka Glińska, uhonorowana nagrodą w Gdyni oraz statuetką Orła za błyskotliwy i perfekcyjny montaż. W podobnym tonie wypowiadał się Paweł Mykietyn, odbierając nagrodę za najlepszą muzykę do 11 minut na Festiwalu Filmowym im. Krzysztofa Komedy w Ostrowie Wielkopolskim (również nagrodzony w Gdyni; dodajmy, że Radosław Ochnio dostał za dźwięk Europejską Nagrodę Filmową). Wcześniej Mykietyn dostał gdyńską nagrodę oraz Orła za muzykę do Essential Killing.

Kilka prestiżowych laurów filmy Skolimowskiego przyniosły jego innemu bliskiemu współpracownikowi – Adamowi Sikorze, znakomitemu operatorowi, ale także malarzowi i fotografikowi (Orzeł za Cztery noce z Anną; Nagroda w Gdyni oraz Orzeł za Essential Killing), artyście o szczególnej wyobraźni plastycznej. Harmonijna współpraca tych dwóch filmowców wynika właśnie z poruszania się na podobnych częstotliwościach wrażliwości plastycznej. Skolimowski zajmuje się przecież – z ogromnym powodzeniem – malarstwem.

„Pomimo sprecyzowanej i wyrazistej wizji przyszłego filmu otwiera się na innych. Dotyczy to zarówno operatora, scenografa, jak i aktorów. Przyjmuje propozycje zmian, o ile oczywiście nie naruszają jego całościowej wizji” – mówi Sikora. – „A w ogóle do jego ekipy dostałem się dość nieoczekiwanie. Kręciliśmy właśnie z Piotrem Dumałą na Mazurach Las, gdy nagle zadzwonił Skolimowski z propozycją zrobienia zdjęć do Czterech nocy z Anną. Początkowo myślałem, że ktoś z kolegów robi mi kawał, potem zdziwiłem się, myśląc, że dzwoni aż z Nowego Jorku. Okazało się, że jest kilkanaście kilometrów obok, w swoim domku na Mazurach. Nie znaliśmy się wcześniej, rekomendował mnie Lech Majewski, z którym przy kilku filmach blisko współpracowałem, także malarz”.

W swoich filmach, zwłaszcza ostatnich, Skolimowski w dużej mierze prowadzenie narracji powierza obrazowi, którego wspomaga niezwykle twórczo potraktowana ścieżka dźwiękowa, na której często ważniejsze niż słowo wydają się efekty naturalne, muzyka czy cisza, która przecież także potrafi pełnić niezwykle istotną dramaturgicznie rolę.

11 minut, fot. materiały promocyjne

Malowanie to jest zen

Swe obrazy Skolimowski wystawiał w galeriach amerykańskich, kanadyjskich, francuskich, włoskich, greckich, niemieckich i polskich. W roku 2001 były pokazywane na weneckim Biennale Sztuki. Znajdują się także w zbiorach Muzeum Narodowego w Warszawie i Muzeum Sztuki Współczesnej w Salonikach. Przy okazji wystawy „Czerwono-białe i czarne”, zorganizowanej przed dwunastu laty w krakowskiej galerii Kazimierz, artysta powiedział mi: „Dotychczas rzadko malowałem obrazy abstrakcyjne. Niemal wszystkie aluzyjnie nawiązywały do obrazów figuratywnych, pejzaży lub kaligrafii. Nowa seria jest kontynuacją mojej fascynacji japońszczyzną, choć teraz to już nie znaki, lecz plamy. Interesuje mnie ich wzajemny układ, poszukuję harmonii lub przeciwnie stwarzania niepokoju prowokującego do zastanowienia. Szukam nowych sposobów rzucania tych plam na płótno, odkrywam możliwości kontrolowania przypadku i za każdym razem staram się znaleźć odpowiedź na odwieczny dylemat malarzy: kiedy uznać obraz za skończony. Są w tej serii obrazy, które zajęły mi wiele czasu, ale są też takie, które były gotowe po kilku ruchach ręki. Wszystkie jednak spełniają moje kryterium oceny: czy chciałbym mieć ten właśnie obraz na ścianie. Ale to bardzo osobista sprawa, zaś u odbiorcy spodziewam się pełnego wachlarza ocen – od szyderstwa do pełnego zrozumienia”.

O obrazach polskiego artysty tak pisał inny malarz, także reżyser, słynny Julian Schnabel: „Obrazy Jerzego Skolimowskiego odnajdują idealną równowagę pomiędzy środkami wyrazu i metaforą, pomiędzy gestem i tworem, pomiędzy płaszczyzną obrazu i przestrzenią poczucia świadomości. Widziane okiem jednego widza są złowieszczo pokolorowanymi, wściekle potraktowanymi abstrakcjami. W oczach innego widza są wyrazem myśli wyciągniętych z głębi ludzkich doświadczeń, modeli i archetypów społecznych i psychologicznych”.

A Andrzej Wajda dodawał: „Wielkie formaty obrazów Jerzego Skolimowskiego, zmysłowy sposób malowania, gdy artysta zostawia za każdym razem ślad chwili, dokonany po głębokim namyśle – to budzi mój głęboki podziw. Abstrakcja, ale nie ta redukująca świat geometrii, lecz otwierająca się na tradycję sztuki figuralnej w równym stopniu, co na świat pełnej tajemnic sztuki Dalekiego Wschodu, to zdumiewające dokonanie malarskie w tych czasach nerwowego pościgu za efektem, który choć przez chwilę każe zwrócić na siebie uwagę. Jerzy Skolimowski maluje ze spokojem i w harmonii z własnym światem i z sobą samym. Jego duże tablicowe obrazy mają siłę rzeczy zrobionych naprawdę z myślą o sobie. Może właśnie dlatego tak silnie działają na mnie, który takiego malarstwa właśnie gwałtownie potrzebuję”.

Gdy zapytałem Skolimowskiego przed laty, czemu jednak wybrał film, odparł: „Jako młody człowiek zdawałem na Akademię Sztuk Pięknych i pewnie gdyby mnie przyjęli, byłbym teraz starym, zgorzkniałym, zapijaczonym malarzem, ale mnie nie przyjęli... więc maluję”. I dodał: „Zawsze malowałem. Pamiętam pewien autoportret, który zrobiłem w czasie kręcenia Wiosennych wód, kiedy znalazłem się na dnie upokorzenia zawodowego. W trakcie realizacji panowały ogromne intrygi, o mało mnie z tego filmu w ogóle nie wyrzucili. I w czasie tej pełnej zawirowań pracy namalowałem autoportret. Widać na nim na mej twarzy, że byłem wtedy o krok od upadku. Znalazł się ktoś, kto uznał, że obraz jest na tyle dobry, by go wystawić. I tak doszło do mojej pierwszej wystawy – dziesięć lat temu w Turynie (tę rozmowę przeprowadziłem w 2006 roku – przyp. J.A.). Pokazałem na niej – obok tego właśnie autoportretu – kilkanaście innych prac. Ekspozycję przyjęto znakomicie, wystawione prace sprzedałem na pniu. Prawdę mówiąc, dałem – jak idiota – bardzo niskie ceny. Gdybym wiedział, że to się tak spodoba...”.

Kiedy zauważam, że film stanowi ogromną machinę organizacyjną, malowanie zaś to tworzenie intymne, artysta zdecydowanie przytakuje. „To pojedynek z samym sobą, nie z innymi – zmaganie się z płótnem, kolorem, formą...”. Czyli kręcenie filmu przynosi satysfakcję zawodową, a malowanie przyjemność nieco innego rodzaju – próbuję drążyć. „Bo to jest pasja, a tamto profesja. Film opanowałem, mam go w małym palcu. W nim nic mnie już raczej nie zaskoczy, a malarstwo przynosi niespodzianki na każdym kroku. To sztuka w stanie czystym, film najczęściej bywa rzemiosłem” – odpowiada. „Malarstwo to jest pasja. Natomiast w filmie raczej chłodnym okiem oceniam sytuację i egzekwuję to, co jest możliwe. Malowanie to jest zen, to rodzaj medytacji, natomiast robienie filmu to chodzenie na siódmą rano do fabryki i bycie majstrem, który poucza lub stara się dopomóc innym, by dobrze wykonali swoją robotę” – podsumowuje. Natychmiast przypomina mi się jego młodzieńczy – cytowany powyżej – wiersz o poprawianiu świata i poprawianiu krawata. Mówię: „Wydaje mi się, że świat chce pan poprawiać filmami, obrazami zaś poprawiać siebie”. Artysta uśmiecha się: „Trafne spostrzeżenie, tak jest w istocie”. I dodaje: „Nie jestem filmowcem, który od czasu do czasu sięga po pędzel. Raczej jestem malarzem, który czasami robi filmy”.

Przed dwoma laty Jerzy Skolimowski został uhonorowany na festiwalu w Wenecji Złotym Lwem za całokształt twórczości. Pierwszym laureatem tej nagrody został w 1970 roku Orson Welles, wspaniały, niekonwencjonalny filmowiec (reżyser, scenarzysta, aktor, producent, co ciekawe, także malarz), ceniący sobie nade wszystko twórczą wolność, dla którego ważniejszym od dotarcia do docelowego portu była sama żegluga. Nawiasem mówiąc, Welles wystąpił jako narrator w Pieśni o starym żeglarzu (1977) Larry’ego Jordana, animowanej adaptacji słynnego romantycznego poematu Samuela Taylora Coleridge'a, którego bohater opowiada historię swej życiowej żeglugi. Welles rozpoczął ją Obywatelem Kanem (1941), Skolimowski – „Obywatelem Leszczycem” (Rysopis, 1964). To bez wątpienia twórcy z tego samego artystycznego pnia.



Jerzy Armata / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP", 81/2018  23 marca 2019 12:03
Scroll