Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Sylwester Chęciński – malarz polskich charakterów
„Ten Orzeł (S. Chęciński jest laureatem Orła za osiągnięcia życia - przyp. red.) bardzo dużo dla mnie znaczy, bo dostaję go od kolegów” – mówi mi Sylwester Chęciński. – „W naszym środowisku kłębią się różne uczucia: przyjaźń, ciekawość, szacunek, czasem niechęć i lekka zazdrość. Więc odczuwam wielką satysfakcję, że członkowie Akademii na mnie zagłosowali”.
Przed laty zapytany w radiowym programie o marzenie zażartował: „Chciałbym przestać być reżyserem Samych swoich”. I coś w tym jest, bo w świadomości widzów Chęciński funkcjonuje głównie jako twórca trylogii o Kargulach i Pawlakach. A przecież jest artystą o różnorodnym dorobku. W czasach, gdy polskie kino hołubiło głównie rozliczenia z historią i dramaty pełne aluzji do politycznej sytuacji, on nie stronił od kina gatunku. Gdy twórcy ze szczyptą pogardy wypowiadali się o „komercji”, zawsze podkreślał, że zależy mu na tym, by wartości artystyczne filmów połączyć z popularnością u publiczności.

„Przystępując do pracy, najpierw zadawałem sobie pytanie: czy ludzie będą chcieli taki film zobaczyć” – przyznaje. A przecież jednocześnie był bacznym obserwatorem polskiej rzeczywistości.

Urodził się w 1930 roku w Suścu koło Tomaszowa Lubelskiego. Latem 1939 roku rodzina przeniosła się do Zamościa. Tam ojciec chciał wybudować dom. Pierwszego września marzenia te legły w gruzach. Sylwester Chęciński, jak wszyscy z jego pokolenia, zachował w dziecięcej pamięci traumę wojny. I kolejnych przeprowadzek. Najpierw ucieczkę ze Wschodu pod Częstochowę, a potem, już po roku 1945  – po nowe życie, na Ziemie Zachodnie. Skończył liceum w Dzierżonowie. Na Dolnym Śląsku, gdzie obok siebie mieszkali Żydzi, uciekinierzy z Kresów, ale też ci, którzy szukali przygody i lepszego startu, zrozumiał czym jest społeczeństwo wielokulturowe. I pokochał sztukę. Czas stalinizmu przetrwał w oazie łódzkiej Szkoły Filmowej, a po absolutorium wrócił na Dolny Śląsk. Dziś mówi, że nigdy tej decyzji nie żałował, a Wrocław nazywa „swoim miejscem na ziemi”.


Sylwester  Chęciński na Festiwalu Filmowym w Gdyni, 2014 rok, fot. T. Kamiński / Pomorska Fundacja Filmowa

Zadebiutował filmem dla dzieci – Historią żółtej ciżemki – baśnią, którą razem ze scenografami Jerzym i Lidią Skarżyńskimi zamknął w kształt gotyckiego malarstwa. Jego znakiem firmowym jest rzeczywiście komedia. Trylogia Sami swoi, Nie ma mocnych i Kochaj albo rzuć o dwóch zwaśnionych rodzinach ze Wschodu, które osiedliły się na Ziemiach Odzyskanych i zawzięcie walczą o miedzę, stała się serią kultową. Kargul i Pawlak doczekali się pomnika w Toruniu i muzeum w Lubomierzu, gdzie powstały zdjęcia i gdzie co roku odbywa się Ogólnopolski Festiwal Filmów Komediowych. Do tego gatunku Chęciński wrócił też w 1991 roku, gdy z perspektywy dekady spojrzał na stan wojenny. W Rozmowach kontrolowanych razem ze Stanisławem Tymem zburzył martyrologiczne stereotypy, w krzywym zwierciadle pokazał zarówno sprawców stanu wojennego, jak tych, których ten czas wytrącił z normalnego życia, pozbawiając nadziei.

Swoją sprawność warsztatową potwierdził też w kinie sensacyjnym. Pod koniec lat 60. nakręcił szpiegowski dramat Tylko umarły odpowie, a na początku lat 80. porwał widzów pasjonującą i niemoralizatorską historią karcianego szulera – Wielki Szu przyciągnął do kin ponad 2 mln widzów.

Ale są też w filmografii reżysera dramaty obyczajowe i psychologiczne, jak choćby Roman i Magda, historia rozpadu małżeństwa opowiedziana dwukrotnie – z punktu widzenia mężczyzny i kobiety. Jest Legenda – obraz, w którym oczami trójki młodych bohaterów patrzył na wojnę. I Agnieszka 44, gdzie w niesztampowy sposób opowiedział o skazie, jaką ta wojna pozostawiła w ludziach. Jego twórczość dawała się jednak sprowadzić do wspólnego mianownika: nie bez powodu nazwano go „malarzem polskich charakterów”.

  Ostatnie ćwierćwiecze nie było dla Chęcińskiego łaskawe, jak wielu artystom starszego pokolenia trudno mu było wpisać się w nowy czas. Pracował dla małego ekranu: wyreżyserował kilka spektakli Teatru Telewizji, kilka odcinków serialu Z pianką czy bez, wreszcie film Przybyli ułani z cyklu „Święta polskie”. Ale nie wyjechał na plan kinowej fabuły. Gdy o to pytam, odpowiada: „Za wcześnie jeszcze, by o tym filmie mówić, ale myślę o nim. Może zdążę go zrobić...”.
Barbara Hollender / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 68, 2017  31 marca 2018 20:05
Scroll