Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Bugajski. Nie boję się przekraczać granic
Z Ryszardem Bugajskim rozmawia Marcin Radomski
Na słynnym zdjęciu z MFF w Cannes w 1990 roku stoi pan pomiędzy Romanem Polańskim i Krzysztofem Kieślowskim. Obok Andrzej Wajda, Agnieszka Holland i Andrzej Żuławski. Twórcy, którzy ukształtowali kilka pokoleń Polaków. To kluczowy moment w pana karierze, wtedy bowiem w Konkursie Głównym prezentowane było Przesłuchanie.

Niezwykle istotna chwila. Za rogiem można było porozmawiać z Jeanem-Louisem Trintignantem, Bernardem Bertoluccim czy Chuckiem Norrisem. W Cannes wszystko jest możliwe. Nie zwracam uwagi na nagrody i nie zależy mi na nich, ale często to one przynoszą pieniądze. Gdy film dostaje wyróżnienie, za chwilę ustawia się kolejka producentów i dystrybutorów. Obecność Przesłuchania w Konkursie Głównym potwierdzała też zasadność robienia poważnych i ambitnych filmów. Właśnie wtedy kręciłem Clearcut w Kanadzie.



Spojrzenie na polską historię z perspektywy człowieka Zachodu przebija się w całej pana twórczości.
Nigdy nie byłem nacjonalistą. Nigdy nie uważałem, że Polska ma najlepszą historię, sztukę, system wartości. Jestem Europejczykiem i staram się umiejscawiać Polskę w szerszym kręgu kulturowym. Nie zawsze mogłem tworzyć takie filmy, bo mieszkałem w zamkniętym, komunistycznym kraju.

Czy jest pan patriotą?
Owszem, jestem patriotą europejskim. Wielbicielem literatury angielskiej, francuskiej, rosyjskiej i skandynawskiej. Cenię malarstwo francuskie, muzykę Hendla, Bacha czy Wagnera. Uważam, że polska literatura, polskie malarstwo, polska muzyka, cała kultura do tego wszystkiego nie dorasta – z pewnymi nielicznymi wyjątkami. Moje wykształcenie opiera się głównie na filozofii europejskiej, ale przejąłem też wiele inspiracji ze Stanów Zjednoczonych. W Szkole Filmowej byliśmy wielbicielami kina amerykańskiego, czyli takich obrazów, jak Pięć łatwych utworów Boba Rafelsona czy Stracha na wróble Jerry’ego Schatzberga. Pamiętam, jak kiedyś zapowiedzieli w Szkole, że o 17 będzie seans. Okazało się, że to Nocny kowboj Johna Schlesingera. Przyjechał amerykański ambasador. To było niesłychane odkrycie, zachwyt. Zdjęcia robił przecież polski operator Adam Hollender. W latach 60. i 70. fascynowałem się literaturą południowoamerykańską, m.in. Gabrielem Garcią Márquezem czy Jorge Luisem Borgesem. Wtedy interesowało mnie wszystko.

Zawsze jednak na pierwszym miejscu był człowiek i jego nonkonformizm.
Filmy są dla mnie opowieściami o moralności. Najważniejsze są wybory pomiędzy dobrem i złem. Od samego początku mojej pracy stawiałem decyzje bohaterów na pierwszym miejscu. Jaką powinniśmy wybrać postawę? Jak ona wpływa na drugą osobę? Co jest moralnie podejrzane, a co dobre i uczciwe? Jaką cenę można zapłacić za błąd? To mnie najbardziej pociąga.


"Zaćma", materiały promocyjne

A przygoda z filmem zaczęła się, bo nie poszedł pan na egzamin z logiki.
Studiowałem filozofię na Uniwersytecie Warszawskim. Nie byłem przygotowany do egzaminu u profesor Kotarbińskiej i uznałem, że zrezygnuję z udziału. Wtedy ktoś ze znajomych powiedział, że ma bilet do kina. Wziąłem go, nie wiedząc, na jaki tytuł idę, ale przecież nie byłem takim ignorantem filmowym i znałem twórczość Federica Felliniego oraz realizm włoski. Obejrzałem Osiem i pół i uznałem, że jedyna przyszłość dla mnie to reżyseria filmowa. Wtedy przestałem chodzić na zajęcia z filozofii. Skreślili mnie z listy. Próbowałem dostać się do Szkoły Filmowej w Łodzi.

Sztuką interesował się pan od dziecka.
Urodziłem się ze skłonnościami artystycznymi. Grałem na saksofonie i akordeonie. Myślałem, że będę muzykiem jazzowym, bo koncert Krzysztofa Komedy w Sopocie w 1956 roku zrobił na mnie kolosalne wrażenie. Wtedy miałem trzynaście lat i postanowiłem zostać jazzmanem. Z tego na szczęście nic nie wyszło, bo nie mam dość talentu muzycznego, ale malowałem i rysowałem dość intensywnie. Moja rodzina chciała, abym został prawnikiem albo studiował na politechnice. Wolałem coś mniej konkretnego.

Dopiero za trzecim razem dostał się pan na reżyserię.
Za pierwszym i drugim razem doceniano moje oryginalne pomysły, ale było aż trzystu kandydatów na jedno miejsce. Po nieudanych próbach wyjechałem do Anglii z zamiarem dalszej podróży do Australii. W tym czasie dostałem list od Daniela Szczechury, który napisał: „Słuchaj, tym razem Cię przyjmą. Wracaj”. I wróciłem. W 1969 roku przyjęli mnie, traktowali jak gwiazdę. Byłem przepełniony ideami z Anglii, a trzeba pamiętać, że to okres rozkwitu w muzyce, filmie i teatrze. W Londynie mieszkałem naprzeciwko Royal Court Theatre i chodziłem tam na praktyki. Poznałem Lindsay’a Andersona, Roberta Kraskera, czyli operatora Cezara i Kleopatry i Niepotrzebni mogą odejść.

Co zafascynowało pana w angielskim środowisku artystycznym?
Dziś można o tym mówić otwarcie, ale wtedy u nas to szokowało. Większość przedstawicieli tego środowiska to osoby homoseksualne. Fantastyczni ludzie. Paliłem z nimi marihuanę i brałem LSD. Muszę przyznać, że miałem bardzo silne przeżycia. W tamtym okresie pisałem listy do Polski. Wszystkie lądowały w teczkach SB. Po latach odkryłem, że byłem „figurantem” o kryptonimie „Narkoman”.

Należał pan wtedy do subkultury hippisów?
Nie do końca. Pokażę panu zdjęcia z tamtego okresu. Na nich widać, że wcale nie nosiłem włosów do pasa. Wchodziłem w kręgi różnych grup, które mi procentowały, gdy myślałem o scenariuszach.

Dzięki temu znalazł się pan na planie Iluminacji Krzysztofa Zanussiego.
Nie byłem zbyt pilnym studentem, ale skojarzyliśmy się z Zanussim. Zaproponował mi asystenturę. Wybrał sobie jeszcze dwóch pomocników – Agnieszkę Holland, która wróciła z Pragi i pisarza Piotra Wojciechowskiego. Zajmowałem się tematami hipnozy, teleportacji, psychiatrii. Dużo z tych sekwencji wypadło, ale pamiętam sceny kręcone w szpitalu psychiatrycznym w Tworkach. Zanussi zdecydował się na ryzykowny krok, aby kręcić z prawdziwymi chorymi. Sam ich się trochę bał, więc mówił: „Panie Ryszardzie, niech się pan nimi zajmie”.

Debiut Kobieta i kobieta zrealizował pan wspólnie z Januszem Dymkiem w Zespole Filmowym „X”.

Zanim zostałem członkiem Zespołu, pracowałem w Telewizji Polskiej. Zrealizowałem dwa teatry telewizji: Po tam stronie świec i Trismus, czyli adaptację powieści Stanisława Grochowiaka. W owym czasie pomysłów na filmy miałem sporo, dlatego gdy widział mnie Janusz Gazda, szef redakcji filmowej natychmiast przechodził na drugą stronę korytarza. Ciągle pytałem się, co mu się nie podoba w moich scenariuszach. Niech pan nie myśli, że byłem łagodnym chłoptasiem. Agnieszka Holland z Andrzejem Wajdą wymyślili, że debiutujący reżyser robi najpierw godzinny film fabularny z cyklu „Sytuacje rodzinne”. Dostaliśmy z Dymkiem zielone światło na robienie obrazu kinowego podzielonego na dwie części. To było dla nas wyzwanie. Mogę się jednak teraz pochwalić, że pierwsi w Polsce zrobiliśmy prawdziwie feministyczny film.

Wybór kobiet na główne bohaterki w tamtym okresie był incydentalny.
To oryginalny koncept. Chwalono nas, ale na aspekt, który dziś byłby wyeksponowany, nikt nie zwrócił uwagi.

Dlaczego zdecydowaliście się na taki krok?
Kobiety są ciekawsze niż mężczyźni. Film opowiada o przyjaźni i dzięki temu mieliśmy możliwość lekkiego sugerowania stosunku lesbijskiego. To zupełnie inny rodzaj więzi niż tzw. męska przyjaźń, gdzie stawia się piwo na stole i pije. Przy ukazywaniu kobiet opowiadamy o uczuciach i emocjach. To widać w Przesłuchaniu. Jeśli bohaterem aresztowanym przez UB byłby mężczyzna, to możliwe są tylko dwa warianty jego zachowania. Pierwszy – buntowałby się, dostałby w mordę i wybiliby mu pięć zębów oraz drugi, kiedy złamałby się i wszystko podpisał. Kobieta może traktować oficera z kokieterią i ironią. Jak się rozpłacze, to nikt nie powie, że jest mazgajem. Może łatwo zmienić zdanie i mimo to zachować godność.

W Kobiecie i kobiecie pojawiają się dwie postawy: idealistyczna i pragmatyczna. Całość jednak utrzymana jest w nurcie kina moralnego niepokoju.
Od tego nie dało się uciec. Pamiętam rozmowę z Edwardem Kłosińskim na planie filmu Janusza Zaorskiego. Spojrzałem w kamerę i mówię: kadr jakiś taki brzydki i niewyważony. Odpowiedział: „Rysiu, to specjalnie, przecież my nie mamy upiększać rzeczywistości, ale pokazać ją taką, jaka jest, a nawet gorszą”. Filmy z tamtego okresu są właściwie turpistyczne. Zarówno Wodzirej Feliksa Falka, jak i Pokój z widokiem na morze Zaorskiego były estetycznie brzydkie.

W 1980 roku powiedział pan, że nasza kinematografia jest staroświecka i pruderyjna w sprawach erotyki i seksu.
To nadal aktualne zdanie. Umowność, że nie można przekraczać pewnych granic albo konwencji wynika z polskiej hipokryzji. W Szkole Filmowej uwielbialiśmy obrazy, które nie boją się przekraczać granic obyczajowych, seksualnych i religijnych np. I Am Curious (Yellow) – to było dla mnie wielkie odkrycie. Czy mogę wtrącić dygresję?

Oczywiście.

Francuski krytyk filmowy, André Bazin, dzielił reżyserów na tych, którzy wierzą w rzeczywistość i tych, co wierzą w film. W Zespole „X” optowaliśmy za pierwszą wersją. Inspirowaliśmy się tym, co nas otaczało. Odrzucaliśmy ze wstrętem obrazy, w których ekspedientka z supersamu jeździ Syrenką i ma trzypokojowe mieszkanie. Widownia też to odrzucała, raził ją brak realizmu. Nasze filmy miały spore powodzenie, a dodatkowo ich siłę wzmacniało zatrzymanie przez cenzurę.

Szerokim echem odbił się najpopularniejszy pana film, Przesłuchanie, z genialną rolą Krystyny Jandy z 1982 roku. Później przeleżał na półce kilka kolejnych lat.

Uważam, że zyskał sławę w dużej mierze dzięki generałowi Wojciechowi Jaruzelskiemu. Gdyby był mądrym człowiekiem, to nie zatrzymywałyby dystrybucji, ale pokazał film trzystu widzom w Rembertowie czy Ostrowi Mazowieckiej. Władza podkreśliłaby swój liberalizm i odfajkowałaby kwestię rozpowszechniania produkcji.

To, co się wtedy stało, przerosło oczekiwania wszystkich. Film znalazł się w podziemnym obiegu, przegrywano go na kasetach wideo i non-stop kserowano scenariusz.
Im nie przyszło do głowy, że gdy zakazali pokazywania filmu, rozpoczęła się wielka afera. Każdy chciał go obejrzeć. Jaruzelski podbudował atmosferę zakazanego owocu. Nawet Aleksander Kwaśniewski, który wtedy był w KC, oglądał tajnie Przesłuchanie. Ludzie się interesowali i podniecali, bo to była unikalna historia. Przyznam, że Człowiek z marmuru, nie odbierając mu doskonałości, jest nieśmiałym głosem i łagodnym ukazaniem komunistycznego systemu. U mnie było inaczej. Poszedłem na całość. Więźniarki z tamtego okresu mówiły, że to obraz dokumentalny.

Przesłuchanie to zderzenie uczciwości i przyzwoitości z totalitarnym, bezdusznym systemem. Do dziś wywołuje emocje.

Wie pan, wtedy większość społeczeństwa była antykomunistyczna. Ludzie mieli dosyć, bo cierpieli, a władza była katem. Niewinna artystka kabaretowa, uważana powszechnie za głupią, znajdowała uznanie w oczach widzów, identyfikowali się z nią. Ten film oddziałuje cały czas, nawet na młodych, bo oni czują, że nie opowiada tylko o komunistach, ale o zwykłych ludziach, których zniszczył system.

Przesłuchanie wywołało rewolucję w pana życiu.
To długi ciąg przyczynowo-skutkowy. Podczas kolaudacji Czesław Petelski mówił: „Ten film jest zrobiony z nienawiści”. Wtedy tego nie komentowałem, ale to była prawda, bo stworzyłem Przesłuchanie z nienawiści do komuny. Wiedziałem, że muszę pokazać mój stosunek do obecnego systemu. Inspirowała mnie „Wielka czystka” Aleksandra Weissberga-Cybulskiego czy „Ciemność w południe” Arthura Koestlera. W wywiadzie dla „The New York Timesa” powiedziałem otwarcie, że jestem antykomunistą. Nie chcę przesadzać, ale to wywołało poruszenie w KC. Uznali, że reżyser Polski Ludowej nie może już tu zrobić filmu. Mój opiekun z SB przyznał, że jeśli powiem w radiu lub telewizji, że do zrobienia Przesłuchania namówił mnie Wajda, to może zmienią decyzję. Nie skorzystałem z tej propozycji i jedynym wyjściem był wyjazd. Wyruszyłem z całą rodziną do Kanady, gdzie rozpocząłem wszystko od zera.

Było ciężko?
Tam obowiązują inne zasady kariery filmowej. Potrzeba oczywiście talentu, bo to łatwo wyczuć, ale z drugiej strony liczy się szczęście. Można poznać kogoś na przyjęciu, wypić z nim drinka i wkrótce znowu go spotkać i usłyszeć: „Szukałem twojego numeru. Chcę ci dać do zrobienia film”.

Czy tak było z Clearcutem?
Nie. Zrobiłem najpierw kilka odcinków znanych seriali telewizyjnych: The Twilight Zone i Alfred Hitchcock Presents. Przy tej okazji poznałem kompozytora Shane’a Harveya, który do dziś pisze mi muzykę. Jego żona była producentką, przedstawiła mnie swojemu znajomemu. Spodobało mu się Przesłuchanie i dał mi do zrealizowania scenariusz. Wyczułem szansę zrobienia zupełnie innego filmu, pokazującego dążenie do wolności i niezależności. Indianie walczą o tereny należące do nich od niepamiętnych czasów. Zobaczyłem, że jestem w stanie zrobić inny obraz od strony formalnej. Nie chciałem tworzyć drugiego klaustrofobicznego Przesłuchania. Pojawiło się dużo plenerów, kamera z ręki i szeroki ekran, co wtedy nie było tak popularne. Miałem jednak problemy z Indianami, którzy dziwili się, że film o nich będzie robił Polak. Gdzie w ogóle leży ten kraj, pytali. Obok Chin? Producent był jednak innego zdania. Trzeba jeszcze powiedzieć o stronie politycznej tego obrazu, która nie była poprawna. Dla wielu pokazywał współczesnych Indian jako ludzi okrutnych. To było bzdurą, bo zrobiliśmy historię bardzo metaforyczną. Człowiek buntuje się, bo dąży do czegoś, czego nie może uzyskać. Musi w tej sytuacji wykończyć wrogów. Cały sprzeciw wyrażony jest jednak w mało realistycznej oprawie.

W międzyczasie wrócił pan do Polski na premierę Przesłuchania w 1989 roku.
To było 13 grudnia. Potem od 1989 przyjeżdżałem parę razy na kilka dni. Nawiązałem relację z Januszem Morgensternem, który przejął schedę Zespołu „X” i zamienił w „Perspektywę”. Chcieliśmy zekranizować „Rondo” Kazimierza Brandysa. Ludzie traktują książkę jako romans wojenny, a to jednak coś więcej. Niedoceniona literatura. Należałoby wydobyć wielką manipulację całym światem w imię miłości. Główny bohater posuwa się nawet do zabójstwa, aby uratować uczucie. Oczywiście nie wychodzi mu to. Szkoda, że nie udało mi się wyreżyserować tego filmu. Morgenstern chciał, żebym ściągnął pieniądze z Kanady. Z kolei ja myślałem tylko o aktorach z zagranicy. W końcu się nie udało.

W 1995 powstają Gracze, czyli thriller ukazujący manipulacje polityczne dotyczące wyborów prezydenckich w 1990 roku.

Jan Purzycki, który pracował przy kampanii Lecha Wałęsy, napisał scenariusz. Jego zaletą jest autentyzm. Zdobyłem wiele materiałów dokumentalnych z wyborów. Udało mi się znaleźć nagrania na taśmie 35 mm. Dzięki temu uchwyciłem wiele elementów charakterystycznych dla ówczesnej Polski. Błędem było wypuszczenie filmu chwilę po wydarzeniach, o których on opowiada. Trzeba było odczekać kilka lat i pokazać, gdy temat nabierze patyny i pełnej wartości historycznej.

Próbował się pan na nowo odnaleźć w polskiej rzeczywistości, ale Gracze przede wszystkim nawiązują do amerykańskiego kina gatunkowego.
Przyznam, że to najmniej mi się podoba. Dopisana przez Jana Purzyckiego historia kryminalna nie interesowała mnie tak bardzo. Jednak wiem, że wtedy panowała atmosfera nagonki na Wałęsę. Były pogłoski, że KGB chciało go nawet zamordować. W filmie pojawia się wątek osobisty. Mianowicie moim sąsiadem w Toronto był Stanisław Tymiński. Nasze dzieci chodziły do jednej klasy. Przyjaźń, wizyty na jego działce, długie rozmowy skończyły się, gdy wdał się w politykę. Zerwaliśmy stosunki, mówiąc: „my ciebie nie popieramy”.

Przyglądał się pan również w dokumencie Urban – tak i nie kontrowersyjnej postaci Jerzego Urbana.
On potwornie opluwał Przesłuchanie. Wiem od szpiegów z Solidarności, że w sali przy Puławskiej Jerzy Urban oglądał film razem z Mieczysławem Rakowskim. Popijali wódkę i jak im się coś nie spodobało, to rzucali kieliszkami w ekran. Przed realizacją dokumentu zgłosiłem się do niego, mówiąc o projekcie i przedstawiając go jako centralną postać filmu. Był bardzo uprzejmy, gościnny i niezwykle elokwentny. Opowiedziałem o nim, gdyż drażniła mnie polska poprawność polityczna. To, co mówią elity, jest akceptowane, reszta odrzucana. W filmie pojawiają się przykłady prawdziwe, ale Urban w gruncie rzeczy jest wstrętną kreaturą, którą mam w pogardzie.

Nie zmienił pan o nim zdania?
Nie polubiłem go podczas kręcenia dokumentu. On jest miłą i elegancką w obyciu kanalią. Wielu ludzi zaskoczyłem, robiąc o nim film. 

Układ zamknięty, Generał Nil czy Zaćma to obrazy opowiadające o polskiej historii i polityce. W przeciwieństwie do wielu polskich reżyserów, którzy czerpią z otoczenia, pan stara się zawsze szukać szerszych kontekstów.
Najbardziej jest to pokazane w Układzie zamkniętym. Najciekawsza była autentyczność tej historii. To tworzy ograniczenia, które lubię. Wtedy próbuję stworzyć fikcyjne postaci i szukać głębszych emocji w bohaterach. Tak było w przypadku ostatniej Zaćmy. Wiem o Julii Brystygierowej niemal wszystko, ale jednak nie wszystko. Większość mojej pracy przy scenariuszu polegała na opisywaniu sytuacji, ale wiedziałem, jak to się skończy. Zaćmę widział w Atlancie reformowany rabin z Nowego Jorku i był zachwycony. Cały mój wysiłek szedł w stronę, aby wszystko, czego nie wiem, pozostawić otwarte w domyśle. Nie mówię, czy katolicyzm czy judaizm jest lepszy. Film musi zadawać pytania, ale w żadnym wypadku nie może pouczać, jak należy postępować. Każdy musi o tym decydować sam.



Marcin Radomski / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 80/2018  14 marca 2019 08:33
Scroll