Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
fot. Borys Skrzyński/SFP
Tadeusz Chmielewski - realistyczny surrealista?
Bohdan Łazuka przypomniał na Festiwalu Filmowym w Gdyni, że Tadeusz Chmielewski zawsze miał ksywę: polski Billy Wilder. „A do dlatego – dodał aktor – że robił filmy nie komiczne, ale śmieszne. Bo jeżeli film jest komiczny, to nie jest śmieszny. W komedii jak się nie ma poczucia humoru, to jak mówiła moja profesorka: Weź czapkę i wyjdź!”. Łazuka ma rację. Chmielewski, tegoroczny laureat Platynowych Lwów, był mistrzem komedii zdystansowanej, inteligentnej, szyderczej, prześmiewczej, ale zawsze ciepłej, nigdy napastliwej. Nie znajdziemy w jego komediach, nawet w zwariowanym jak "Jak rozpętałem drugą wojnę światową", nieustannie powtarzanym przez telewizję, żadnego prymitywnego skeczu. Jego filmy wywołują salwy mądrego śmiechu, a nie prostackiego rechotu.
„Mój punkt widzenia zmienił się diametralnie, gdy w szkole pojawiły się kopie komedii francuskich z legendarnymi już dziś "Pod dachami Paryża"René Claira"Wakacjami Pana Hulot"Jacquesa Tatiego na czele” – wspominał w rozmowie z Andrzejem Bukowieckim dla poprzedniego numeru „Magazynu Filmowego”. Wpływ wymienionych mistrzów widać już w jego debiutanckim filmie "Ewa chce spać". Nakręcony w 1958 roku obraz przyniósł Chmielewskiemu, początkującemu reżyserowi,  uznanie i popularność. "Ewa chce spać" to być może najlepsza polska komedia w dziejach naszej kinematografii. „Postanowiłem udawać wariata i nakręcić bajkę” – wspomina reżyser. No i powstała bajka ponadczasowa, która okazała się świetną satyrą nie tylko na PRL. Wystarczy zmienić trochę scenografię i oto mamy współczesną komedię. A może nawet nie trzeba zmieniać scenografii, prawdziwa sztuka nie potrzebuje bowiem retuszy, jest zawsze aktualna. Bożena Janicka napisała w „Kinie” (nr 9/2015), że z perspektywy ponad półwiecza od powstania filmu widać to doskonale: „To ono samo, półwiecze, a właściwie bieg czasu zmienił ten film (…) w swego rodzaju obiekt magiczny. W rzadkich przypadkach twórca filmu staje się bowiem czymś więcej niż artystą: jest magiem”. "Ewa chce spać" wywołuje śmiech, w momentach „gdy ktoś inny jadowicie by oskarżał, ciepły uśmiech, gdy ktoś inny by ironizował. (…) Ewa… nadal bawi, cieszy i ogrzewa serca widzów, chociaż tamtego świata już nie ma”. Ale jest nowy świat, też śmieszny i irytujący, w którym komedia Chmielewskiego nabiera nowych znaczeń.

W podobnym stylu nakręcił kolejny swój film. Był to "Walet pikowy". Feeria zwariowanych gagów i dowcipów oraz parodia slapsticków Macka Sennetta. Potem Chmielewski zrealizował szaloną komedię wojenną "Gdzie jest generał…" z Elżbietą Czyżewską i Jerzym Turkiem w rolach głównych. Reżyser zyskał wówczas, jak najbardziej zasłużenie, miano najwybitniejszego twórcy komediowego.  Niedocenione przez krytyków "Pieczone gołąbki" potwierdzają – z perspektywy czasu widać to wyraźniej – że tegoroczny laureat Platynowych Lwów był i jest mistrzem „realistycznego surrealizmu”, co zresztą potwierdził swoim wystąpieniem na scenie Teatru Muzycznego w Gdyni, podczas odbierania rzeczonej nagrody. 


Fot. Borys Skrzyński/SFP

"Nie lubię poniedziałku" pozostanie na zawsze jedną z najlepszych komedii pomyłek, doskonale nawiązującą w stylistyce do dzieł Jacquesa Tatiego. Luźna fabuła układa się w portret Warszawy i warszawiaków na początku dekady gierkowskiej. Absurd goni absurd, wszystkiego brakuje, ludzie maszerują z rolkami papieru toaletowego na szyi jak z trofeami, albo ozdobnymi koralami, mleczarze roznoszą mleko w blokach mieszkalnych i nie mogą doliczyć się butelek, zablokowana winda nie pozwala dotrzeć na umówione spotkanie z delegacją międzynarodową, szkołę zamykają bez uprzedzenia, bo pojawiła się ni stąd ni zowąd epidemia różyczki, manko w biurze matrymonialnym, budowlańcy zamiast budować, odpoczywają w towarzystwie stosownych napojów, telewizja nadaje propagandowe kawałki, a pijany piosenkarz maszeruje wzdłuż torów tramwajowych. Ale jakoś wszystko się kręci, nawet otwierają nową tysiąclatkę. Dominuje w tej uroczej komedii perwersyjna wręcz miłość do stolicy. O kulisach jej realizacji Chmielewski opowiadał podczas festiwalu w Gdyni: „Otóż to jest film, którego nie chciałem robić. W ogóle byłem wściekły, że muszę go robić. Mogę tylko powiedzieć młodym widzom, że tak filmów nie należy robić. Otóż skończyłem "Jak rozpętałem drugą wojnę światową" i byłem uradowany, że po półtora roku bardzo, bardzo ciężkiej pracy sobie odpocznę i zrobię w domu remont. Na drugi dzień dzwoni telefon. To był Jerzy Kawalerowicz:
– Tadeusz, przyjeżdżaj jutro. Mamy nowego ministra.
Odpowiadam:
– No to co?
– On chce się z nami wszystkimi spotkać z branży filmowej.

Ponieważ zespół Kawalerowicza był pierwszy, więc jako pierwsi musieliśmy tam jechać. Poszedłem do Zespołu i pytam, co mamy mówić. Kawalerowicz mówi:
– Jako Zespół będziemy prezentować nasze nowe projekty.
– Ale ja niczego nie mam – odpowiadam.
– No to wymyśl!
Na drugi dzień pojechaliśmy do nowego ministra. Przerażony uciekłem na koniec kolejki, żeby przez ten czas, kiedy moi koledzy będą opowiadali o swoich projektach, móc coś wymyślić. No i nic do głowy nie przychodzi. W końcu podchodzę do ministra:
– A co pan będzie robił?
– No ja mam taki pomysł, ale nic chyba z tego nie wyjdzie.
– Ale niech pan powie!
– Widziałem taki japoński film, gdzie nie było żadnego bohatera, tylko od początku kamera wyłapywała takie małe drobiazgi. Minister na to:
– To jest ciekawe, ciekawe. Widziałem wczoraj pana film. Bardzo mi się podobał. Pan musi zrobić ten nowy film.
Na drugi dzień telefon:
– Scenariusz został zatwierdzony.
– Jaki scenariusz? O czym?
– No mówiłeś o jakiejś historii, o ludziach, którą chcesz robić.
– Ja nie chcę robić żadnego filmu. Chcę odpocząć przynajmniej rok czasu.
Dwa dni później kolejny telefon:
– Są pieniądze.
– Na co są pieniądze?
– Na scenariusz.
– Ale ja nic nie mam.
– To siedź i twórz! Coś wymyślisz!

No i zacząłem kombinować. A że pieniądze już były, nie można było zrezygnować. Wychodziłem na miasto z Mieczysławem Jahodą i szukałem, szukałem… Najpierw na budowie, bo tam się zawsze coś fajnego dzieje. No, ale na budowie nędza. I w ten sposób powstawał film, który nie miał żadnej akcji. Chodziliśmy i szukaliśmy jak wariaci rzeczy śmiesznych. A później się tkało, tkało i tkało”.
 
To opowiadanie doskonale oddaje absurd tamtych czasów, czasami strasznych, a czasami śmiesznych i zupełnie niegroźnych.

Tadeusz Chmielewski postanowił w latach siedemdziesiątych odmienić swój wizerunek. Od dłuższego czasu zamierzał zaadaptować "Wierną rzekę" Stefana Żeromskiego. Film o powstaniu styczniowym był w rzeczywistości PRL-u bardzo trudny do zrealizowania. Żeromski w swojej powieści nie oszczędzał przecież Rosjan. W końcu na fali solidarnościowego karnawału w 1980 roku udało się film zrealizować. Wkrótce jednak wprowadzono stan wojenny i "Wierna rzeka" stała się na kilka lat „półkownikiem”. 

Na deser zostawiam najwybitniejszy film Chmielewskiego. To wyreżyserowany w 1978 roku przejmujący kryminał, a właściwie thriller psychologiczny "Wśród nocnej ciszy". Scenariusz powstał na podstawie książki „Śledztwo prowadzi radca Heumann” Ladislava Fuksa. Uważam, że jest to najlepszy polski film kryminalny w dziejach naszej kinematografii. Absolutnie perfekcyjny, jest w nim wszystko: niezwykła intryga, napięcie, atmosfera grozy, zaszczucia, i w końcu niespodziewany finał zwalający widza na kolana, albo wciskający w fotel, jak kto chce. Mistrzowski suspens. Wiarygodność psychologiczna bohaterów filmu, pozwala uwierzyć w dramat dziejący się na naszych oczach. Jeden z młodych krytyków, który niedawno obejrzał ten film po raz pierwszy, napisał, że może on „bez żenady stawać w jednym szeregu z takimi gigantami, jak: "Siedem", "Harry Angel" czy "Rzekatajemnic”. A ja dodam, że wytrzymuje porównanie z największymi dokonaniami Alfreda Hitchcocka. To jest po prostu arcydzieło, i aż dziw bierze, że nie zostało do tej pory odrestaurowane.

Cieszmy się zatem filmami Tadeusza Chmielewskiego, który zawsze miał szacunek dla widza. I pamiętajmy, że oprócz uroczej wojennej farsy o pechowym i przebiegłym szeregowcu Franku Dolasie, zrealizował także najlepszą polską komedię ("Ewa chce spać") i najlepszy polski kryminał ("Wśród nocnej ciszy"). Moja opinia jest subiektywna, ale myślę, że znajdę wielu zwolenników.


ks. Andrzej Luter / Magazyn Filmowy SFP, 50/2015  19 grudnia 2015 15:16
Scroll