Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Jacy byliśmy, kim będziemy: Jerzy Stefan Stawiński
„Dałeś nam wiarę, że polskie kino może mówić własnym językiem do świata” – napisał Andrzej Wajda w piśmie odczytanym w dniu pogrzebu Jerzego Stefana Stawińskiego, najwybitniejszego polskiego scenarzysty.

Dekalog cnót
Kazimierz Kutz tytułuje Stawińskiego (1921-2010) „Szekspirem polskiej szkoły filmowej”; wcześniej wielokrotnie nazywano pisarza „polskim Zavattinim”, nie bez słuszności uznając, że autor scenariuszy „Człowieka na torze” (1956), „Kanału” (1956), „Eroiki” (1957) czy „Zezowatego szczęścia” (1960), miał porównywalny wpływ na polską szkołę filmową jak Cesare Zavattini na włoski neorealizm.
Scenariopisarski talent Stawińskiego opierał się na kilku wyjątkowych cechach twórczej osobowości autora.
Po pierwsze: spostrzegawczość. Stawiński zapamiętywał detale, perfekcyjnie przyswajał nowomowę ulicy, którą następnie przetwarzał w język sztuki filmowej: dialogi, sceny, zachowania.
Po drugie: humor. Twórca najinteligentniejszych polskich komedii potrafił się śmiać. W jego „śmiechu” mieściła się przede wszystkim ironia, piętnująca patos, celebrę i narodowe fantazmaty, ale była także obecna złośliwość, niekiedy nawet szyderstwo.
Po trzecie: skromność – wyrażająca się w postawie życiowej, nie w poczuciu drugorzędności. Miał świadomość własnych możliwości, ale nie znosił gigantomanii. W życiu i w kinie. Portrety psychologiczne bohaterów w jego scenariuszach są tak prawdziwe właśnie dlatego, że nie zostały przerysowane.
Po czwarte: nowatorstwo. To właśnie Stawiński jako pierwszy porzucił obowiązującą w polskim kinie przedwojennym konwencję teatralną, podpowiadającą, że każda postać powinna zostać widzowi najpierw przedstawiona, a następnie przypisana do konkretnej szufladki. W filmach według scenariuszy Jerzego Stawińskiego nikt nie był oczywisty i jednoznaczny. Bohaterem jego kina był inteligent wątpiący.
Po piąte: wstrzemięźliwość. Wolał napisać lub powiedzieć mniej niż więcej. Postrzegał świat i ludzi wprost, bez naddatków, bez zbędnej ornamentyki. Wojenne opowieści Jerzego Stefana Stawińskiego łączyła niechęć do martyrologicznej tonacji, sakralizowania postaw, idealizowania bohaterów. Polska, główny bohater wszystkich scenariuszy Stawińskiego, nie była Chrystusem Narodów. Była za to Ojczyzną. Pisaną z wielkiej litery.

Romans z kinem
Pochodził ze świetnej, inteligenckiej rodziny. Urodził się w 1921 roku w Zakręcie, koło Otwocka. Był synem profesora Wolnej Wszechnicy i Wyższej Szkoły Dziennikarskiej. Wakacje spędzał na Lido koło Wenecji albo w Wielkiej Brytanii. „To był najlepszy okres mojego życia” – wyzna wiele lat później.
Stawiński miał piękną wojenną kartę. Jako 18-latek brał udział w kampanii wrześniowej, potem działał w konspiracji, był żołnierzem AK w pułku „Baszta”, a w czasie Powstania Warszawskiego dowodził plutonem łączności artylerii dywizyjnej. Po Powstaniu trafił do obozu jenieckiego w Murnau w Bawarii. Wielokrotnie powtarzał, że wiele sytuacji wojennych opisanych w powieściach i scenariuszach znał z autopsji. Status świadka nie oznaczał jednak w jego przypadku bezwiednej mitomanii. Przeciwnie, czytając skrypty Stawińskiego odnosi się wrażenie, jakby pisarz celowo przetwarzał własne, tragiczne wspomnienia w trybie autoironicznym.
Do kina trafił przez przypadek. Miał zostać prawnikiem, po wojnie skończył Wydział Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, ale po przypadkowym spotkaniu z Andrzejem Munkiem, szybko znalazł miejsce w polskim filmie. Jako scenarzysta debiutował w 1956 roku „Człowiekiem na torze” napisanym dla Munka. Wkrótce potem na podstawie jego tekstów powstały największe arcydzieła polskiej szkoły filmowej i polskiego kina w ogóle: „Kanał” Wajdy, „Eroica” i „Zezowate szczęście” Munka.
Tematyka wojenna stała się najważniejszym i najtrwalszym motywem całej twórczości Jerzego Stefana Stawińskiego. Na podstawie jego scenariusza powstała „Akcja pod Arsenałem” (1977) w reżyserii Jana Łomnickiego (scenariusz ponad dziesięć lat czekał na realizację), Ewa i Czesław Petelscy zrealizowali „Urodziny młodego Warszawiaka” (1980), Janusz Morgenstern – „Godzinę <W>” (1979), a Kazimierz Kutz – „Pułkownika Kwiatkowskiego” (1995). Wzruszającym zawodowym powrotem Stawińskiego był piękny, oparty na autobiograficznych wspomnieniach pisarza film „Jutro idziemy do kina” (2007) w reżyserii Michała Kwiecińskiego, opowiadający o emocjonalnej inicjacji grupy przyjaciół w przededniu wybuchu wojny.

Pisarz i prowokator
Mówił, że jest scenariopisarskim samoukiem, który „układa historie mające początek, środek i koniec”. W zaadaptowanym przez Wajdę „Kanale” uderzała oszczędność, a nawet oschłość zapisu. „Wiedziałem, że muszę tę tragedię oddać jak najoszczędniej, bo inaczej wyjdzie z tego kicz” – wspominał pisarz. Dopiero Srebrna Palma na festiwalu w Cannes dla „Kanału” sprawiła, że doceniono ten punkt wyjścia. Wcześniej, zarówno Wajdzie, jak i Stawińskiemu, wypominano kalanie dobrego imienia polskich powstańców. Stawiński miał również kłopoty z „Zamachem” (1958) w reżyserii Jerzego Passendorfera.
Niewielu widzów dziś pamięta, że to właśnie Stawiński zaadaptował dla Aleksandra Forda „Krzyżaków” Henryka Sienkiewicza czy napisał scenariusz do serialu „Wielka miłość Balzaka” (1973) w reżyserii Wojciecha Solarza. W latach 1963-1974 sam wyreżyserował sześć filmów, m.in. tragikomedię „Rozwodów nie będzie” (1963) i „Pingwina” (1964).

***
Filmy według scenariuszy Jerzego Stefana Stawińskiego dostarczają dzisiaj podwójnej satysfakcji. Chodzi przede wszystkim o radość kinofilską, ale także o satysfakcję obywatelską. Poprzez „obywatelski” charakter scenariuszy Stawińskiego rozumiem nie tylko ich społeczne unerwienie, ale przede wszystkim zawartą w tych filmach zdumiewająco bogatą kronikę polskiego losu.
Kino według Stawińskiego było profetyczne. Pokazywało jacy byliśmy. Kim będziemy.
Łukasz Maciejewski / Magazyn Filmowy 3/2010   9 września 2011 19:46
Scroll