Baza / Ludzie polskiego filmu
Baza / Ludzie polskiego filmu
Artysta spełniony: Igor Przegrodzki
Nie zagrał wprawdzie wielu głównych ról, ale znakomicie odnajdywał się na drugim planie: od „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Hasa, poprzez „Indeks” Kijowskiego i „Marcowe migdały” Piwowarskiego.
Jakby się umówili. Odchodzą parami, tercetami, kwartetami. Za dużo tych odejść. Zaczęło się od Marka Walczewskiego, dalej Witold Gruca, Zbigniew Zapasiewicz, Leszek Kołakowski, teraz Igor Przegrodzki…


  Igor Przegrodzki  w "Marcowych migdałach" Radosława Piwowarskiego, fot. Filmoteka Narodowa

Wielki pisarz węgierski, Sándor Márai, w „Dzienniku” odnotowywał kolejne odejścia przyjaciół jednym słowem: „exit”. Wyjście. Może rzeczywiście wszyscy tylko wychodzą na chwilę? Artyści nie umierają.
Po raz ostatni widziałem Igora Przegrodzkiego (1926-2009) w „Iwanowie” Czechowa w reżyserii Jana Englerta w Teatrze Narodowym w Warszawie. Druga próba generalna, na wielkiej sali raptem kilka osób. Przedstawienie nie bardzo mi się podobało. Zbyt wiele było w nim pustej aktorskiej kokieterii, za mało bolesnego rozczarowania wpisanego w Czechowowski dramat. „Iwanow” Englerta to raptem kilka pięknych ról, zachwycających dialogów (ale to już nie zasługa reżysera), parę zapadających w pamięć epizodów. Na przykład Jegoruszka Igora Przegrodzkiego. Aktor, już ciężko chory, nie musiał niczego grać. Po prostu był. Przeszedł po scenie, powiedział jedno, degradujące postawę Iwanowa słowo – „pas”, po czym odszedł. Exit. Więcej się nie zobaczymy.
Kiedy umiera wspaniały artysta, próbujemy we wspomnieniu uwznioślić jego dokonania, zapominamy, co zrozumiałe, o artystycznych grzechach, pamiętamy triumfy. Ale Igor Przegrodzki nie potrzebuje żadnej taryfy ulgowej. Był aktorem spełnionym. W polskim kinie bywał lubianym gościem, ale jego żywiołem był zawsze teatr. Oraz Wrocław. Igor Przegrodzki wpisał się w pejzaż tego miasta. Przez pięćdziesiąt lat występował w teatrze, wykładał aktorstwo, reżyserował. W samym tylko Teatrze Polskim zagrał ponad sto pięćdziesiąt ról. W pełni zasłużył zatem na tytuł największej indywidualności w historii tej znakomitej, zasłużonej sceny. A przyglądając się liście teatralnych, telewizyjnych i filmowych kreacji, które stworzył, widać wyraźnie, że w zasadzie nie było aktorskiego zadania, któremu by nie sprostał. Jego siłą była rozpiętość środków aktorskiego wyrazu. Dzięki wyśmienitym warunkom fizycznym mógł być zarówno wzorcowym amantem, jak i dewiantem; upiornym, zdziecinniałym staruszkiem i posępnym królem.
A chociaż w pełni odwzajemnioną miłością życia Igora Przegrodzkiego był zawsze teatr, również w polskim filmie odnalazł swoje miejsce. Nie zagrał wprawdzie wielu głównych ról, ale znakomicie odnajdywał się na drugim planie: od „Rękopisu znalezionego w Saragossie” Hasa, poprzez „Indeks” Kijowskiego i „Marcowe migdały” Piwowarskiego. W zapomnianym filmie Andrzeja Titkowa „Wynajmę pokój” z 1993, Przegrodzki stworzył przekonującą rolę zaborczego pana Teodora, w filmie „Jak narkotyk” Barbary Sass z 1999 roku, luźno nawiązującym do biografii Haliny Poświatowskiej, z pasją zagrał profesora Zimorowicza, a w kultowym filmie Andrzeja Barańskiego „Parę osób, mały czas” z 2005 roku, był apodyktycznym ojcem Jadwigi Stańczakowej.
Znamienne, że aktor oficjalnie deklarujący swój homoseksualizm, z upodobaniem bywał w polskim kinie obsadzany w rolach – często obłudnych – duchownych. W „Najdłuższej wojnie nowoczesnej Europy” Jerzego Sztwiertni z 1981 roku stworzył wyrazistą rolę Mieczysława Ledóchowskiego, arcybiskupa Poznania i Gniezna, w „Stanisławie i Annie” Kazimierza Konrada i Piotra Stefaniaka z 1985 roku był papieżem Innocentym X, a rewersem tych postaci był pożegnalny filmowy popis Przegrodzkiego w „Bezmiarze sprawiedliwości” Wiesława Saniewskiego z 2006 roku. Wystarczyła sama tylko obecność aktora, jego bystre spojrzenie, żeby za pośrednictwem mowy ciała występujący w epizodzie arcybiskupa Przegrodzki opowiedział nam o zakłamaniu polskiego kleru.
W ostatnich dekadach, zmieniając się fizycznie – przygrabiony, trochę nieufny, ale zawsze z figlarnym, dziecięcym uśmieszkiem, jak nikt z jego pokolenia, potrafił odnaleźć się w prześmiewczej, tragikomicznej konwencji grania starości. Jego Bérenger w sztuce „Król umiera, czyli ceremonie”, Stary w „Krzesłach”, Sir w „Garderobianym”, mają swoje miejsce w historii teatru. A przecież Przegrodzki to także Teatr Telewizji. Dzisiaj, w sytuacji powolnego, rozpisanego na raty, zgonu tej osobliwej parateatralnej formuły, która z wolna staje się martwym teatralnym muzeum politycznym, warto przypomnieć jego genialne - to chyba jedyne uprawnione określenie – telewizyjne kreacje: w „Boboku”, „Stara kobieta wysiaduje”, „Śmierci Tarełkina”, „Transatlantyku”, „Kosmosie” czy w „Fernando Krapp napisał do mnie ten list”. W telewizji zagrał również Berlioza w pamiętnym mini serialu Macieja Wojtyszki według „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa.

***
Ostatnie lata spędził w Warszawie. Do Teatru Narodowego przyjechał na zaproszenie Jerzego Grzegorzewskiego, reżysera, który jak nikt inny potrafił uruchomić w Przegrodzkim najbardziej nieoczekiwane rejestry. Nie ma już Jerzego Grzegorzewskiego, właśnie zabrakło jego ulubionego aktora… Czasami widziałem jak snuł się uśmiechnięty, jakby trochę nieobecny, po Ogrodzie Saskim, vis-a-vis małego teatralnego mieszkanka przy Wierzbowej, w którym mieszkał. Zapatrzony w siebie, pogwizdywał wesoło. Podejrzewam, że Ogród Saski, ta niewielka, czarodziejska strefa dawnej, przedwojennej Warszawy, umiejscowiona w sąsiedztwie brzydkiego, powojennego tła, stanowił dla aktora część jego ukochanego Wrocławia.
Łukasz Maciejewski / Magazyn Filmowy 4/2009   9 września 2011 19:41
Scroll