Baza / Historia polskiego kina
Baza / Historia polskiego kina
Krótkometrażowcy: "Kobiela na plaży"
To jeden z najoryginalniejszych krótkich filmów wyprodukowanych u nas w latach 60. Benefis wspaniałego aktora komediowego, który – wspólnie z Andrzejem Kondratiukiem – zaproponował i stworzył całkiem nową jakość artystyczną w niezmiernie trudnej dziedzinie improwizacji przed kamerą.
Pomysł był z gatunku niewykonalnych: w pełni lata, w środku sezonu urlopowego pojawić się w serii groteskowych wcieleń na plaży w Sopocie i w obecności ukrytej kamery wykreować jednoosobowy surrealistyczny show, wędrując wśród tłumu plażowiczów i nawiązując z nimi osobisty kontakt. Czegoś takiego mógł się podjąć tylko on, Bogumił Kobiela. W dziedzinie telewizyjnej improwizacji był już wówczas klasą dla siebie – człowiekiem zdolnym, w inteligentny sposób, rozśmieszać miliony.

Całość została obmyślana jako rodzaj swobodnie zaprojektowanego impromtu. Autor scenariusza i reżyser Andrzej Kondratiuk wiedział doskonale, że trzeba dać wykonawcy maksimum swobody, aby ten mógł być na planie zdjęciowym w pełni sobą, wywołując i aranżując poszczególne mikrosytuacje, z których każda zawiera w sobie unikatową wartość w postaci kontaktu nawiązanego z drugim człowiekiem. Kobiela, z jego swobodą i elokwencją, okazał się w tej arcytrudnej materii po prostu bezkonkurencyjny.

Najpierw go nie widać, jedynie z plażowej kabiny dobiega charakterystyczny głos popularnego komika („Halo! Jestem tutaj, idę do nich na plażę, zobaczę, jakie zrobię wrażenie”). Moment później ukazuje się naszym oczom, w upalny dzień, w pełnym rynsztunku… narciarza. Strój i ekwipunek są absolutnie serio, kompletne, podobnie jak zachowanie bohatera, który w zimowej czapce, goglach i kombinezonie narciarskim przemierza plażę zamaszystym krokiem, informując sceptycznych ciekawskich: „Ja uważam, że nie należy wychodzić z formy”. Owo metaforyczne przesłanie o konieczności utrzymywania siebie w formie (rodzaj dystynkcji, dobrego wychowania etc.) nie opuści aktora przez cały show, powracając ciągle niczym jego subtelnie sygnalizowany leitmotiv.


"Kobiela na plaży", zrzut z ekranu

Realizatorom udało się rozwiązać podwójny problem realizacyjny: z obrazem i z dźwiękiem. Mamy tu epizody sfilmowane przez teleobiektyw z ukrytej kamery oraz dźwięk rejestrowany mikroportem, który wówczas stanowił w PRL szczyt dostępnej techniki dźwiękowej. Użytek, jaki robią z tego Kondratiuk, Bogusław Lambach (autor zdjęć), a przede wszystkim Kobiela, wykracza daleko poza najśmielsze oczekiwania telewizyjnej Redakcji Programów Rozrywkowych, producenta "Kobieli na plaży". Nasuwa się zasadne, choć retoryczne pytanie, kto dzisiaj podjąłby ryzyko decyzji nakręcenia czegoś podobnego?

Najważniejsze w tym kapitalnym filmie nie jest to, że Kobiela sprzedaje lody Mewa, porównuje własną mizerną opaleniznę z cudzymi brązami, przechadza się z wielką flądrą („złowiłem przed chwilą”) zawieszoną na wędce, ani to, że podrywa piękne panie na przejażdżkę katamaranem tudzież na wakacyjną sesję zdjęciową. Albo kiedy w czapeczce ratownika samozwańczo przeprowadza w wodzie kontrolę kart pływackich. Prawdziwie ważny jest sposób, w jaki traktuje swoją publiczność, robiąc z siebie wakacyjnego trefnisia, ekscentryka i błazna („Umawiamy się, że się wzajemnie będziemy śmiali z siebie, bez obrazy”).

Sprawą o podstawowym znaczeniu okazuje się w tym filmie relacja między artystą a zbiorowością, do której należy. Nie ma tu artystowskich fochów, wywyższania się i demonstracyjnej alienacji, wprost przeciwnie, jest zrozumienie i obopólny szacunek, wraz z nutką wzajemnej sympatii. Żadnego spoufalania się, poklepywania po ramieniu, mizdrzenia i robienia perskiego oka do widzów. Żart owszem, ale czyniony na serio. Taki, który mówi coś o nas wszystkich i pozwala zyskać właściwy dystans do sytuacji i okoliczności, w jakich żyją pospołu artysta i jego otoczenie.

Gdyby ktoś chciał raz jeszcze podjąć temat roli i statusu twórcy w czasach PRL, znajdzie w krótkometrażówce Kondratiuka nieoceniony wprost materiał do badań. Kto wie, czy nie ciekawszy nawet, niż w „Jak to się robi?”. Solilokwium Bogumiła Kobieli kryje w sobie niezwykłe bogactwo nastrojów i odcieni emocjonalnych. Ich poruszające apogeum przypada na finalną sekwencję, w której krąży jak duch po plaży i żegna się serdecznie z dziesiątkami nieznajomych ludzi, informując, że jego urlop się skończył i musi wracać do pracy w Warszawie, słowami: „Ja już wyjeżdżam, mnie już nie będzie, manatki ładować i do widzenia” (w tle słychać Niemena śpiewającego „Ty nie wrócisz, ja wiem, czas upłynął jak sen”).

Za parę lat aktor wcieli się w molierowskiego Pana Jourdain w niezapomnianej kreacji Teatru Telewizji w reżyserii Jerzego Gruzy. Nie zdąży już wystąpić w "Rejsie", do którego "Kobiela na plaży" wydaje się dzisiaj fenomenalnie atrakcyjną i nośną uwerturą.




 

 

Marek Hendrykowski / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 74, 2017  25 lutego 2018 18:48
Scroll