Baza / Historia polskiego kina
Baza / Historia polskiego kina
"Zimowy zmierzch". Zmierzch nie okazał się świtaniem
Sześćdziesiąt lat temu – 1 lutego 1957 roku – doszło do premiery "Zimowego zmierzchu" Stanisława Lenartowicza, jednego z najciekawszych debiutów w dziejach naszej kinematografii. Po tym „pierwszym kroku w chmurach” jego autor szybko jednak został sprowadzony na ziemię…
Lenartowicz skończył łódzką Szkołę Filmową w 1953 roku, a więc w czasach niezwykle opresyjnych dla kultury, kiedy jedyną słuszną – i urzędowo zadekretowaną – metodą twórczą w każdej dziedzinie aktywności artystycznej był realizm socjalistyczny. Młody adept sztuki reżyserskiej te kilka trudnych lat spędził w łódzkiej Wytwórni Filmów Oświatowych, gdzie udało mu się umknąć przed wymogami obowiązującej propagandy, realizując krótkie dokumenty: Zbiór i suszenie tytoniu (1952), Dur brzuszny (1952), Miniatury kodeksu Behema (1953), Ratujmy dzieła sztuki (1954). Ma na swym koncie jeszcze krótką fabułkę, pełną dydaktyzmu historyjkę o kolarzu dla sportowego sukcesu zostawiającego przyjaciela w potrzebie, która weszła w skład nowelowych Trzech startów (1954). Filmik był dość błahy, ale przynajmniej zrealizowany w dobrym towarzystwie: scenariusz na podstawie opowiadania Stanisława Dygata napisał Leopold Tyrmand, a w głównego bohatera wcielił się Zbigniew Cybulski.


"Zimowy zmierzch", fot. Filmoteka Narodowa

Zimowy zmierzch był poczwórnym debiutem. Scenariusz – według pomysłu reżysera – napisał Tadeusz Konwicki (wcześniej był współscenarzystą – z Kazimierzem Sumerskim – Kariery wyreżyserowanej przez Jana Koechera, 1954), muzykę zaś Adam Walaciński, znakomity krakowski kompozytor, który został później autorem partytur do ponad 120 filmów, a za kamerą stanął Mieczysław Jahoda, który wcześniej zdążył zrobić zdjęcia tylko do trzech krótkich metraży Wojciecha Jerzego Hasa – Zielarze z kamiennej doliny (1952), Karmik Jankowy (1952) i Harcerze na zlocie (1953, współreżyseria: Stanisław Urbanowicz) – a potem stał się jego nadwornym operatorem.

Fabuła Zimowego zmierzchu była dość wątła i – szczerze mówiąc – niezbyt oryginalna. Oto syn starego kolejarza powraca do domu ze świeżo poślubioną dziewczyną, której nie akceptuje ojciec. Jemu marzyła się jako synowa córka sąsiada, od dawna kochająca syna, a tu ten żeni się bez wiedzy i zgody ojca, na dodatek młoda żona okazuje się być w ciąży… Nie fabuła jednak, a nowatorska forma zadecydowała o randze artystycznej debiutu Lenartowicza. Zrealizowany po przełomie październikowym Zimowy zmierzch nie tylko bezceremonialnie zrywał z obowiązującym do tej pory socrealizmem, a szedł zdecydowanie dalej. W efekcie powstał chyba najbardziej ekspresjonistyczny film w dziejach naszej kinematografii. Lenartowicz w swej autorskiej wypowiedzi, z wydatną pomocą przyjaciół – Konwickiego i Jahody – poszukiwał nowych środków wyrazu, w dużym stopniu powierzając prowadzenie narracji obrazowi i uzupełniającej go dramaturgicznie muzyce Walacińskiego. Notabene debiutem podobnej rangi w poszukiwaniu formy wydaje się być dopiero zrealizowany szesnaście lat później pierwszy pełnometrażowy obraz Grzegorza Królikiewicza Na wylot (1972).

Główne walory debiutu Lenartowicza znakomicie wychwycił prof. Tadeusz Lubelski, czyniąc z nich śródtytuły w tekście towarzyszącym pakietowi DVD „50 lat Polskiej Szkoły Filmowej” (2008): A. „Akcja z niedopowiedzeń”, B. „Stare jest piękne”, C. „Prowincja jest równie piękna”, D. „Najmniej słów”, E. „Wiara w obraz”, F. „Rama religijna”, G. „Duch Kresów”.

Zimowy zmierzch nie spotkał się z aplauzem publiczności, krytyki, a zwłaszcza władz. Był trudny, dziwny, inny. Jedynie Aleksander Jackiewicz zauważył, że „Lenartowicz i Jahoda z prawdziwą pasją robią wszystko to, czego dotychczas robić nie było wolno”.
„Proszę sobie wyobrazić sytuację reżysera, którego debiut spotyka się z druzgocącą oceną – mówił reżyser Stanisławowi Janickiemu na łamach książki »Polscy twórcy filmowi o sobie« (1962) – [...] Jak wiadomo, dobre czy złe upomnienia pozostawały i sugerowały tych, od których zależała decyzja, czy można społeczne pieniądze powierzać bełkocącemu niemowie. W tej sytuacji miałem obowiązek przekonać tych, którzy mnie za takiego artystę uważali [...], że potrafię płynnie, bez jąkania się opowiadać zwykłe historyjki”. I tak z oryginalnego artysty zrobiono sprawnego rzemieślnika, czego dowodem późniejsze realizacje, m.in. Pigułki dla Aurelii (1958), Giuseppe w Warszawie (1964), Szkoda twoich łez (1983).

„»Chcę być wolny« – powiadał. Nie zależało mu nigdy na sławie, choć lubił, gdy o nim pamiętano i doceniano go. »Nigdy nie miałem dobrych recenzji, nie byłem ulubieńcem żadnych władz. I nie rozumiem, co to znaczy sława. Jak idę ulicą, ludzie mnie nie zaczepiają, może dlatego, że nie mam wypisane na czole: Lenartowicz? Poznają mnie za to gołębie, po ubraniu« – śmiał się niedawno” – pisała Magda Podsiadły, córka przyjaciół reżysera, w pośmiertnym wspomnieniu w „Gazecie Wyborczej”.

Jerzy Armata / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 66, 2017  16 kwietnia 2018 00:39
Scroll