Baza / Historia polskiego kina
Baza / Historia polskiego kina
Polskie horrory: Jeden demon wiosny nie czyni
O mizerii polskiego horroru i o próbach dociekań przyczyn takiego stanu rzeczy. Czy to brak tradycji i zainteresowania gatunkiem? A może brak odwagi twórczej?
Nie ma co kryć: historię polskiego kina grozy można by spisać na wyrwanej kartce z zeszytu i kulturowe uwarunkowania mają na ten stan rzeczy wpływ nie mniejszy niż finansowe. Zwłaszcza że poszukiwania twórcze rodzimego horroru po 1989 roku, kiedy już mogliśmy bez ograniczeń uczyć się utrwalonych amerykańskich konwencji gatunkowych (co przyniosło chociażby zainteresowanie kinem sensacyjnym, antycypowane nakręconym jeszcze przed przemianą ustrojową śmiałym "Zabij mnie, glino" Jacka Bromskiego), niejednego zdradliwie zwiodły na manowce.

Gdzie te jaskółki?

Zresztą tak naprawdę po katastrofalnej "Porze mroku" Grzegorza Kuczeriszki z 2008, która była nieudolnym podpięciem się pod rozpoczętą filmem Hostel Eliego Rotha zachodnią modę na tzw. torture porn, zakładający epatowanie przemocą. Chyba tylko tegoroczne krótkometrażowe "Zacisze" Bartosza M. Kowalskiego można uznać za poważniejszą próbę zmierzenia się z gatunkiem. Czyli oba filmy dzieli prawie dziesięć lat. Produkcja Kuczeriszki poległa przez kompletne niezrozumienie konwencji, na której miał zasadzać się strukturalny i koncepcyjny kręgosłup filmu. Z kolei realizowany na zlecenie serwisu streamingowego ShowMax kilkunastominutowy projekt Kowalskiego cierpi na gatunkowe niedookreślenie. To horror rozwodniony humorem niezbyt wysokiego lotu. Mając do dyspozycji zaledwie kwadrans, miast pokusić się o mocne tour de force i karkołomną szarżę, Kowalski, który swój niemały talent zdążył już potwierdzić nagradzanym i przede wszystkim odważnym pełnometrażowym debiutem fabularnym "Plac zabaw", buduje na zużytym szablonie horroru slasherowego miałką historyjkę. Ba, nawet praca kamery, za którą stanął znakomity skądinąd Piotr Sobociński wydaje się niecierpliwa, nie przytrzymuje kadru, nie ciągnie nielicznych chwil autentycznego napięcia. Operatorowi najwyraźniej nie pasował gatunek.

Jeśli potraktować te dwa, jakby nie było wyraziste, przykłady jako swoisty wykładnik, umocnimy się w przekonaniu, że nie dość, że nie mamy wynikającego z wieloletniej tradycji schematu gatunkowego, z którego moglibyśmy korzystać, to jeszcze naśladownictwo kończy się byle jakim epigoństwem. Plotki mówią, że "Zacisze" to jedynie przedsmak pełnego metrażu, niekoniecznie powiązanego z owym dziełkiem fabularnie. Lecz jeśli nie umiemy poradzić sobie nawet z tak skonwencjonalizowanym podgatunkiem jak slasher, to może lepiej dać sobie spokój? Byłby to jednak ruch nierozważny i pośpieszny, bo istnieje możliwość, że Kowalski umyślnie nie podjął ryzyka, i dysponując ograniczonym czasem i środkami, zrobił, co zdołał na daną chwilę, a mając poważniejszy budżet i lepszy komfort pracy nakręci niebawem horror na miarę swoich możliwości. Decyzja imitowania obowiązującego zachodniego standardu musiała się jednak zakończyć porażką, bo zmierzenie się ze slasherem wymaga albo całkowitego poddania się konwencji, albo wywrócenia jej na nice, jak zrobił to chociażby Wes Craven "Krzykiem".
 
"Demon", fot M. Gostkiewicz / Kino Świat

Konwencja dla odważnych
Ale to przecież nie tak, że kina grozy kręcić nie umiemy. Raczej boimy się samego gatunku, często uznawanego za podrzędny, bo odwołujący się do podstawowego zestawu emocji, choć nierzadko dynamicznie reagującego na przemiany kulturowe i będącego nośnikiem mocnych społeczno-politycznych komentarzy. Rozumie to Agnieszka Smoczyńska, autorka eklektycznych i transgresywnych "Córek Dancingu" (lepiej, co symptomatyczne, przyjętych za granicą niż u nas), rozumiał też i Marcin Wrona, którego ostatnim filmem był paranoiczny, gorączkowy i rozliczeniowy "Demon". Oba filmy to rzadkie przypadki potwierdzające nieformalną regułę, że twórcy polskiego horroru, jak już zostało powiedziane, panicznie boją się złożenia podpisu pod filmem grozy o klarownej gatunkowej proweniencji, lub – jak powiedział mi kiedyś reżyser Janusz Majewski, kiedy zapytałem go o "Lokisa" – nie mają dostatecznie wyrobionej świadomości gatunkowej, aby intencjonalnie nakręcić horror. Lecz te dwa przypadki to nie tylko udane wykorzystanie sztafażu albo sprawna żonglerka gatunkowa. To pełnoprawne kino autorskie, które nagina zasady pod siebie, a nie odwrotnie, po których obejrzeniu można powiedzieć: „Ależ to było dobre!” bez konieczności dodawania niemalże sakramentalnego: „…jak na polski film”. Choć Smoczyńska tyle samo razy trafia, co chybia, odważyła się na istne cuda na kiju, kino intencjonalnie campowe, na tyle halucynacyjne i brawurowe, że można by je określić peerelowskim musicalowym remakiem "Opętania" Andrzeja Żuławskiego. Głębiej w horror wchodzi Wrona. Nie da się, oczywiście przy dyskusji o tym nietuzinkowym filmie pominąć jego rodowodu (na który składają się i teatralne korzenie, i problematyczna dyskusja o polskiej odpowiedzialności, a raczej wyparciu się jej, za zbrodnie wojenne przeciwko żydowskiej mniejszości), lecz na ten temat napisano już sporo, mniej za to o samej konstrukcji filmu. I tu, gdzie amerykański horror zakłada heroiczne przeciwstawienie się napotkanemu złu, podjęcie próby jego zrozumienia, wyjaśnienia tajemniczego, u Wrony nadnaturalny element jest – dosłownie i w przenośni – jedynie lub aż niepożądanym gościem weselnym. Zderzenie przaśnej mentalności ze zjawiskiem nadprzyrodzonym skutkuje nierzadko kuriozalnymi rozwiązaniami niespotykanymi w kinie zachodnim, osadzonymi głęboko w naszym kontekście kulturowym. Realna groza zderzona zostaje z czarnym humorem. A to naprawdę dużo, bo nareszcie otrzymaliśmy i polski, i horror.

Za PRL-u
Przed 1989 praktycznie wszystkie rodzime filmy grozy były, jeśli posłużyć się podobnym określeniem, horrorami fasadowymi, przynajmniej jeśli pójść za cytowaną powyżej myślą Majewskiego. Są to bowiem albo adaptacje literatury niesamowitej spowite aurą gotycyzmu, gdzie częste zmetaforyzowanie elementu nadprzyrodzonego otwierało furtkę do rozważań na innych polach, albo kostium dla politycznej alegorii (jak w "Diable" przywoływanego już powyżej Żuławskiego). Bodaj jedyną produkcją osadzoną we współczesności była... rama fabularna łącząca „Opowieści niezwykłe”, czyli krótkometrażowe adaptacje prozy polskich pisarzy, często sprawne, często z komediowym zacięciem, ale rzadko umiejętnie igrające z konwencją. Nieświadomości gatunkowej towarzyszyła nieodłącznie nieznajomość pewnych narzędzi, co pozwalało na realizację fabuł formalnie sprawnych, acz pozbawionych oryginalności czy zmysłu poszukiwawczego charakteryzującego znajdujący się na zaawansowanym stadium ewolucji horror zachodni. Dlatego nawet w momencie premiery polskie filmy grozy wydawały się archaiczne i dzisiaj, poza wizualnie znakomitym "Lokisem", intrygującym "Medium" Jacka Koprowicza, może nawet chaotycznym "Widziadłem" Marka Nowickiego i oczywiście demonicznym arcydziełem "Matka Joanna od Aniołów" Jerzego Kawalerowicza nie zachowało się praktycznie nic godnego zapamiętania.

  Szkoda jedynie, że poza wymienionymi wyżej wyjątkami, nawet otwarcie się kraju na amerykańską (i inną) popkulturę nie popchnęło naszych twórców do bardziej kreatywnych eksploracji. Brodząca po omacku "Legenda" Mariusza Pujszo czy imitująca amerykańskie produkcje "Pora mroku" zakończyły się klęską. Paradoksalnie jednak, niemożliwe jest postawienie dobitnej i jednoznacznej diagnozy, że polscy filmowcy nie potrafią nakręcić dobrego horroru. Trudno przeprowadzić ekstensywne case study bez podparcia się rozsądnymi przykładami, a tych, jak zostało poniekąd udowodnione, jest niezwykle mało. Żywotny i rozwijający się gatunek, miejmy nadzieję, się u nas wykluwa. Inna sprawa, że nie ma odgórnego przymusu i nie musimy kina grozy kręcić, skoro inni robią to za nas lepiej. Ale byłoby szkoda, bo choć jeden Demon wiosny nie czyni, pozwala mieć na nią nadzieję.


Bartosz Czartoryski / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 75, 2017  20 lutego 2018 00:36
Scroll