Baza / Historia polskiego kina
Baza / Historia polskiego kina
Sacrum i profanum w polskim kinie
Proszę wybaczyć, ale zacznę ten tekst teologiczno-katechetycznie. Grzech pierworodny to nie jest grzech nieposłuszeństwa, jak się powiada w „ludowym” nauczaniu i jak myślą niektórzy chrześcijanie. To grzech pychy, pierwszy i najważniejszy. Nieposłuszeństwo jest jego skutkiem. Pycha jest jak zabójczy wirus, prowokuje nas do kolejnych grzechów, znieczula nas, aż do braku poczucia winy. A na czym polegała owa „pierwsza” pycha? Oto człowiek chciał posiąść wszechwiedzę Boga, chciał być jak Bóg, a może nawet Bogiem. Odkrył jednak swoją ograniczoność i nagość. Pychę można pokonać w sobie, jeśli dostrzeże się i zaakceptuje zwyczajność i niezwyczajność swojej „fizjonomii”, banał życia i niezwykłość życia. Szczytem pychy są próby oddzielenia sacrum i profanum, albo też ciągłe przymiarki ideologów różnej proweniencji do eliminacji z życia bądź sacrum, bądź profanum. A przecież nie da się stworzyć sterylnej rzeczywistości. Czy chcielibyśmy w takim idealnym świecie żyć? Pokusa absolutnej czystości to przejaw imperializmu duchowego.
Profesor Leszek Kołakowski w swoim wielkim eseju „apologetycznym i sceptycznym”, zatytułowanym „Jezus ośmieszony” (Wydawnictwo Znak, 2014) napisał o przejawach totalitaryzmu duchowego, analizując relacje i napięcia między sacrum i profanum: „W miarę jak usuwamy sacrum, to znaczy w miarę jak postępuje tak zwana sekularyzacja, cele świeckie w naturalny sposób przypisują jego cechy. (…) Całkowita eliminacja sacrum – gdyby była możliwa (na szczęście nie jest, jak sądzę) – doprowadziłaby więc do przypisania wszystkiemu pseudosakralnego aspektu, do powszechnej pseudosakralizacji w formie totalitarnej. Totalitaryzm to całkowita sekularyzacja, która osiąga kulminację w przeniesieniu tego, co absolutne, na rzeczywistość profanum, a więc karykaturalna imitacja zbawienia wiecznego. Ale próba usunięcia profanum ulega analogicznej metamorfozie w przeciwnym kierunku. Usunięcie profanum oznacza podporządkowanie znaczeniu i wartościom sacrum wszystkich aspektów życia doczesnego, czyli w konsekwencji ustanowienie ideału teokratycznego (…)”. Kołakowski podkreśla, że sakralizując wszystko i znosząc różnicę między sacrum i profanum, niszczy się de facto sacrum, które zaczyna służyć aspiracjom i interesom profanum, i przeobraża się w konsekwencji w tyranię, „perwersyjną imitację raju”. A zatem ani sacrum, ani profanum nie dają się unicestwić, bo są rzeczywiste i nieuniknione. Fanatycy religijni albo fanatycy ateistyczni będą próbowali je obezwładnić, mogą w ten sposób doprowadzić do dramatów, ale ostatecznie ich wysiłki skazane są na porażkę. Chrześcijanin wie, w każdym razie powinien wiedzieć, że Jezus nie chciał, żeby wyrywać chwasty z pól pszenicy. On „nie potępia dóbr ziemskich, bo w przeciwnym razie musiałby potępić samego siebie” – konkluduje Kołakowski. Pragniemy zachować równowagę, nie można jednak usunąć napięcia między sacrum i profanum, a próby ich oddzielenia są przejawami działań nieludzkich.

Zwarcie sacrum i profanum zawsze było, jest i będzie inspiracją dla artystów. Doskonale widać to w kinie rosyjskim, na przykład ostatnie arcydzieło Andrieja Zwiagincewa Lewiatan (2014) pokazuje zdesakralizowane „sacrum” w defensywie i upadku, a uświęcone „profanum” jako władzę, totalną, bezwzględną i zdegenerowaną, idealną egzemplifikację „tyranii raju”. Zwiagincew jest pesymistą, jego wizja przeraża, nie chcemy takiego świata, ale może dobrze, że ktoś taki jak on nas przestrzega.
A polskie kino współczesne? Owszem, próbuje się z dualizmem sacrum i profanum zmierzyć, choć największe filmy dotykające sfery religijnej, metafizycznej czy transcendentnej – niezależnie jak to nazwiemy – powstały w epoce słusznie minionego ustroju, nie mam co do tego wątpliwości. Dzisiaj należy zwrócić uwagę przede wszystkim na twórczość Lecha Majewskiego i Piotra Dumały (ich filmy to właściwie eseje filozoficzno-teologiczne). Ale także Leszek Dawid w Jesteś Bogiem (2012) pokazał, że pragnienie jedności między sacrum i profanum, między wzniosłością i powszedniością, pięknem i brzydotą, mądrością i głupotą, nie zawsze jest możliwe do osiągnięcia, może nawet prowadzić do tragedii. Odkrycie Boga w swoim „ja” to akt druzgocący, bohater filmu musiał bowiem wtedy zrozumieć, że nie jest Bogiem, że nikt z nas nie jest Bogiem, bo Bóg może być w nas i przez nas działać, ale my – nigdy Nim nie będziemy. To ciągle powracający „grzech pierworodny”, czyli pycha. „Magik” odkrywa swoją ograniczoność, samotność, ludzką nędzę, absolutną bezradność. „Kocham wszystkich ludzi. Ale nie mogę dłużej tu być”. Poddał się, nie dał rady pogodzić w sobie świętości i grzeszności. Przegrał.

Powstaje jeszcze jedno pytanie: czy w Polsce, katolickiej w większości, potrafimy otworzyć się, tak żeby współbrzmienie sacrum i profanum nikogo nie gorszyło. Pamiętam jak pewien nawiedzony działacz religijny twierdził, że Brzezinę (1970), arcydzieło Andrzeja Wajdy według noweli Jarosława Iwaszkiewicza, ten niezwykły obraz erotycznej gry ze śmiercią, należałoby spalić do ostatniej kopii, bo to szatańsko demoralizujący film.

Kwestia zatem podstawowa – odbiór literatury, teatru, filmu (czy w ogóle kultury) w spolaryzowanej – jak nigdy – Polsce. Podziały polityczne przemieniają się w ideologiczne, wykorzystując do tego religię. Krzysztof Biedrzycki, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, który „tropi” w swojej eseistyce relacje między sztuką i religią, przypomina oczywistą prawdę, że do dzieła przykładamy miarę oczekiwań. Jeśli nasze oczekiwania mają charakter religijny, to właśnie takich treści poszukujemy. Wówczas nasz odbiór może iść w dwóch kierunkach. Po pierwsze – możemy religijność pojmować wąsko jako jawną i deklaratywną ilustracyjność dogmatów i zasad moralnych. Wtedy odrzucamy wszystko to, co (w naszym przekonaniu) jest niereligijne, czyli co nie zawiera treści zgodnych z nauką Kościoła lub z praktyką pobożnościową. I na odwrót, akceptujemy bez zastrzeżeń wszystko, co zawiera te treści. Problem wówczas polega na tym, że sztuka, a szczególnie film, pozbawiona jest autonomii, jej wartościowanie polega na badaniu zgodności z doktryną, nie na poszukiwaniu walorów estetycznych, a zwłaszcza nie na wytrącaniu widza z utrwalonych schematów i wyobrażeń religijnych. Po drugie – można religijności poszukiwać wszędzie, również w tych obszarach, które deklaratywnie religijne nie są lub nawet wobec religii nastawione są negatywnie. A więc tam, gdzie  sacrum i profanum walczy z sobą ostrzej i bezwzględniej (walka postu z karnawałem). Istotne jest jednak co innego – traktowanie filmu jako przestrzeni dialogu. Obcowanie ze sztuką może przecież pełnić różne funkcje. Jedną z nich jest poznanie świata, a zwłaszcza drugiego człowieka. Jeśli na sztukę spojrzymy jak na spotkanie z drugim, innym, kimś, kogo chcemy poznać, z kim chcemy nawiązać dialog, to może się to dokonać tylko w nierozerwalnym związku sacrum i profanum. Odsłaniają się wtedy wnętrza osób, których w inny sposób nigdy byśmy nie poznali. Także tych, a może zwłaszcza tych, których nie akceptujemy.


fot. Iluminacja, reż. Krzysztof  Zanussi, Fot. Renata Pajchel/SF Tor/Filmoteka Narodowa

Profesor Biedrzycki zauważył, że afirmacja świata w jego pełnej skali, a więc składającej się z sacrum i profanum, wiedzie w sztuce (filmie) wprost ku zasadniczym pytaniom o sens rzeczywistości. „Odpowiedź pozytywna oczywiście nie zawsze musi mieć charakter religijny, jednak od religii – w rozmaity sposób pojmowanej i przeżywanej – nie jest odległa”. Krzysztof Zanussi na przykład zadawał w swoich najlepszych filmach podstawowe pytania, zarówno dla „wierzącego”, jak  i dla „profana”: o odpowiedzialność Boga za zło, o sens świata, o sens życia i śmierci. W dyplomowej Śmierci prowincjała (1965) poznajemy studenta, który przyjeżdża do klasztoru i obserwuje umieranie starego benedyktyna. Śmierć zakonnika przywraca mu sens życia. Śmierć jako sens życia – to chyba najlepsza egzemplifikacja współistnienia sacrum i profanum. W Iluminacji (1972) reżyser opowiada historię młodego naukowca, który wraz z widzem – jak to określił nieżyjący już Aleksander Ledóchowski – wpada w labirynt. Jego zakręty i pułapki bohater filmu musi pokonać, choćby dlatego, by zadać sobie dwa kluczowe pytania: „po co wchodził i co zyskał (lub stracił) po przejściu”? Jest zatem Iluminacja opowieścią „o plazmie ludzkiej, która atakowana jest zewnętrznymi bodźcami, chłonie je i broni się przed nimi, stara się zachować swoją pierwotną postać, zarazem ulega deformacji”. Sacrum i profanum w czystej formie! Cały Dekalog (1988) Krzysztofa Kieślowskiego jest doskonałym przykładem dzieła opowiadającego o „profanum” dla profanów, czyli dla wierzących i niewierzących, ale zawsze poprzez „sacrum”. Takie są też kolejne „metafizyczne” filmy Kieślowskiego, szczególnie Trzy kolory. Niebieski (1993).

W tym miejscu trzeba jednak zauważyć, że co prawda polskie kino inspiruje się często ikonografią religijną, począwszy od zrealizowanego w 1958 roku Popiołu i diamentu (odwrócony krucyfiks), to jednak motywy te zazwyczaj są potraktowane płytko, zdawkowo, przyczynkarsko. Mam wrażenie, że temat wiary, religii, Boga (jakkolwiek by Go pojmować) można porównać w kraju tak katolickim jak Polska do gorącego kartofla, którego wszyscy od siebie odrzucają w obawie przed….  no właśnie, przed czym? Klasycznym przykładem jest postać księdza w naszym kinie. Zawsze chciałem obejrzeć polski film o losie księdza, który bierze na swoje barki dramaty innych, a z drugiej strony sam może wpaść w duchowy „dół”, dramat. Ksiądz profanujący sacrum, któremu służy! Tymczasem księża w polskim kinie to zazwyczaj sympatyczna cepelia; kraj katolicki, więc jakiś księżulo w tle znaleźć się powinien. O formatach telewizyjnych nie ma co wspominać. Zdarza sie jednak, że ktoś chce pokazać ludzki wymiar księdza. Okazuje się wtedy, że większość księży marzy o żonach, a w przerwach molestuje dzieci lub oddaje się innym uciechom cielesnym, przemieszczając się z miejsca na miejsce luksusowymi samochodami. Można odnieść wrażenie, że niektórzy scenarzyści czytają tylko leady w tabloidach.  Może trochę przesadzam, ale niewiele! Czy doczekamy się kiedyś dzieła na miarę Dziennika wiejskiego proboszcza (1951), niezwykłej historii zwykłego wikarego, która w książce Georgesa Bernanosa i w filmie Roberta Bressona zmienia się w wielki dramat, ewangeliczny apokryf?

Najciekawsze filmy powstawały – jako się rzekło – za komuny. Przypomnę choćby Milczenie (1963) Kazimierza Kutza, film sprzed pięćdziesięciu lat. Jest jesień 1945 roku, ponure prowincjonalne miasteczko, stary proboszcz (Kazimierz Fabisiak) i osierocony młody chłopak wychowujący kilkuletniego brata. Jakieś ordynarne chłopięce zabawy w mroku i błocie, strzępy sierocej egzystencji, wycinki małomiasteczkowego obyczaju. I nagle błysk granatu, wybuchającego w ręku chłopca. Miasteczkowa fama wiąże to zdarzenie z epizodem straszenia księdza w nocy. Ślepota Staszka staje się „karą Bożą”. Chłopak został „napiętnowany ciemnością”. Film Kutza to poruszające studium nie tyle może kapłaństwa, ile starości i zniedołężnienia, i – jak pisał Wiktor Woroszylski – „jeszcze jednego wariantu samotności w tłumie, tym razem w tłumie wiernych, całujących po rękach, uwielbiających swego duszpasterza, a jednocześnie nie pojmujących jego motywów”. Proboszcz jest człowiekiem dramatycznie słabym; nie chce sprzeniewierzyć się swojemu powołaniu, czyni to jednak wbrew woli. Z przerażeniem przyjmuje „prezent" biskupa na 25. rocznicę duszpasterzowania w parafii: wikarego, który de facto ma być nadzorcą nad niedołężnym starcem, czego nie ukrywa wprowadzający go na parafię kanclerz kurii. Akceptacja parafian, będąca wynikiem fałszywego oskarżenia Staszka, ratuje proboszcza przed odwołaniem. On sam wie, że to wszystko oparte jest na kłamstwie. Broni się sam przed sobą: „Ze swej strony uczyniłem tyle, ile mogłem – milczałem...”. A jednak to milczenie okazało się klęską. Dzieło Kutza przetrwało próbę czasu, bo ukazuje problem uniwersalny: samotność w tłumie. Zachwianie równowagi. Profanum przed sacrum.


fot. Mieczysław Voit i Lucyna Winnicka w filmie Matka Joanna od Aniołów, reż. Jerzy Kawalerowicz, Fot. Maciej Kijowski/SF Kadr/Filmoteka Narodowa

Jerzy Kawalerowicz i Stanisław Różewicz potrafili wkroczyć w sferę spraw drażliwych: zrealizowali filmy według prozy Jarosława Iwaszkiewicza, w których księża padają ofiarą demonów, ulegają „profanacji”, „desakralizują” się. To Matka Joanna od Aniołów (1961) i Ryś (1981). Kawalerowicz zrobił film – jak sam przyznawał – materialistyczny, w tamtym czasie potępiony przez Kościół. Matka Joanna (Lucyna Winnicka) i ksiądz Suryn (Mieczysław Voit) poddają się miłości, są za słabi, by ją odrzucić. „Z ich wzajemnego stosunku wynika jedynie, że to, co nazywają demonami, to, przed czym się bronią, jest właśnie miłością. Miłość wynika z biologii, a wiara czy filozofia z pewnych właściwości umysłu ludzkiego, a więc w ostatecznym rachunku także z biologii" – wyjaśniał reżyser.

Film, budzący kiedyś takie kontrowersje, dzisiaj ogląda się jak metafizyczny esej - czerń, biel, szarość potęgują nieziemski nastrój. Kawalerowicz, wówczas człowiek niewierzący, często realizował filmy z wątkami religijnymi – aż doszedł do Quo vadis? (2001). Malarska uroda filmu Kawalerowicza staje się punktem wyjścia, zaproszeniem do spenetrowania obszarów problematyki rozciągających się ponad lub pomiędzy realiami. Obraz Kawalerowicza przetrwał próbę czasu ze względu na swój artyzm. Dziś już nie oburza, a raczej pobudza do dyskusji. Film nie apeluje do łatwych wzruszeń, wymaga zastanowienia i zmusza do uczestnictwa w egzaminie duchowym, który trwa od wieków, a człowiek nie potrafi go zdać celująco. Pytanie bowiem jest trudne: co nie jest wolnością?

Dramatyczną grę sacrum z profanum widać w Rysiu (1981) Stanisława Różewicza. Ksiądz Konrad (Jerzy Radziwiłowicz) z ekranizacji „Kościoła w Skaryszewie”, a więc innego opowiadania Iwaszkiewicza, chcąc ratować duszę partyzanta, tytułowego „Rysia”, postanowił wykonać za niego wyrok śmierci na rzekomym zdrajcy. Popełnia grzech pychy, próbuje działać za Boga. W ten sposób niszczy siebie i swoje kapłaństwo. Znajdziemy tu – jak to bywa często u Iwaszkiewicza - delikatny wątek zmysłowy: między wikarym Konradem i młodym partyzantem zarysowuje się wzajemna fascynacja, ewidentnie prowokowana przez kusiciela i w konsekwencji zabójcza dla wiary księdza.

Podobnie w Bestii (1978) Jerzego Domaradzkiego demon niszczy życie bohaterów. Film zrealizowany na motywach „Diabła” Lwa Tołstoja to wiwisekcja namiętności i pożądań, niezależnych od woli. Ksiądz grany przez Andrzeja Seweryna jest typem oschłym, podejrzliwym, pryncypialnym, czym zataja wewnętrzną walkę z szatanem. Niepewnym głosem mówi do spowiadającej się żony bohatera: „Nie mamy sił moralnych, czujemy się bezbronni. Musimy ufać Temu, który nas doświadcza, On bowiem zna granice naszej wytrzymałości”. Ksiądz z Bestii pozornie zwycięży nacierającego demona, nie jest jednak w stanie pomóc innym, a więc właściwie przegra.

Bohaterami Cudownego miejsca (1994) Jana Jakuba Kolskiego są dwaj księża: młody Jakub (Adam Kamień), obejmujący właśnie placówkę duszpasterską i trochę starszy Andrzej, proboszcz sąsiedniej parafii. Grający go Krzysztof Majchrzak zdobył mnie już pierwszą sceną, gdy z prowokacyjnym uśmieszkiem mówi do młodego kolegi: „Skromny kościółek – mało ludku Bożego. Ksiądz – jak słyszę – zaczyna zaraz mszę świętą”. Jakub: „Tak, zaczynam. A ksiądz?". Andrzej: „Ksiądz?!".

To jedno słowo: „ksiądz”, wypowiedziane tonem wątpiącym, kwestionującym samego siebie, pokazuje, że pod płaszczem grubiaństwa kryje się słabość, a może wiara o wiele większa niż u młodego i zagubionego Jakuba. We wnętrzu księdza Andrzeja sacrum i profanum wręcz buzuje, to rzeczywiście jak kąkol w pszenicy, tylko nie wiadomo czego więcej, chwastu czy zboża. Potem następuje scena niekonwencjonalnej spowiedzi w lesie. „Grzechów zdąży się jeszcze ksiądz nasłuchać – mówi Andrzej – tylko na początek radzę drzewa wyspowiadać... Las, proszę księdza, bardzo ładnie się spowiada, jak się umie słuchać! A specjalnie dęby!". Żywy problem zmagania się z powołaniem pokazany został w mitycznym, nierealnym świecie, tak charakterystycznym dla wszystkich filmów Kolskiego.

Niezwykle ciekawą postacią jest ksiądz KOR-owiec (Adam Ferency) z Przypadku (1981) Krzysztofa Kieślowskiego. Bohater filmu Witek w pierwszym wariancie opowieści szuka idei, w drugim – Boga, a w trzecim - spełnienia miłości w zwykłym życiu. A zatem skrajności: życie między sacrum a profanum, aż do ostatniego krzyku. Na prośbę Witka o chrzest ksiądz Stefan odpowiada: „Po co ci to? Do tego potrzebna jest wiara". Wiara musi być dobrowolnym wyborem Boga. Ksiądz Stefan nie chce, by ten wybór był koniunkturalny, bo teraz jest taki czas, bo w podziemiu antykomunistycznym wszyscy zwracają się w stronę Kościoła. W końcu jednak ochrzci Witka i nauczy go Korczakowej modlitwy: „Panie Boże, bądź, nic więcej nie chcę – tylko bądź”. Ksiądz z Przypadku w wykonaniu Ferencego to najbliższa mi postać.

To kilka przykładów, można by znaleźć jeszcze trochę. Jednak w Polsce nie mógłby – póki co – powstać film w rodzaju Habemus papam (2011) Nanniego Morettiego. W naszym kraju albo wpadamy w jaskiniowy antyklerykalizm i antykatolicyzm, albo w fundamentalistyczne potępienia diabła liberalizmu i bezbożnictwa, czyhającego na nas wszędzie, na każdym rogu. Zazdroszczę Włochom, że potrafią  zakpić z rzeczy świętych, co wcale nie osłabia wiary, a wręcz ją wzmacnia. Trzeba mieć jednak poczucie humoru, poczucie sacrum, profanum i herezji. Włosi potrafili nawet zrobić komedię na temat Holokaustu – Życie jest piękne (1997) Roberta Benigniego. Film Morettiego nie jest obrazoburczy, wręcz przeciwnie, znowu włoski lewicowiec zrobił film, z którym mogę się w pełni utożsamić. Ewangelia według św. Mateusza (1964) Piera Paolo Pasoliniego była pierwsza. Habemus papam to film o spotkaniu Kościoła z ateizmem, psychoanalizą, lewicą; film o spotkaniu Kościoła z pustką, która może być także w jego strukturach. To nie jest krytyka papiestwa. To film o spotkaniu sacrum i profanum.  Na ruinach Forum Romanum siedzą na ławeczce – papież Melville i jego rzecznik Rajski, który wciąż ma nadzieję na jego powrót do Watykanu. Chcąc zachęcić papieża do powrotu, pokazuje mu projekty godeł papieskich: które wybierze? Papież spogląda obojętnie, i jakby od niechcenia rzuca: może to? „Ładne, takie proste” – potwierdza Rajski. Trzeba czasem słuchać ludzi spoza Kościoła, takich jak Moretti. To krótkie zdanie rzecznika Rajskiego jest genialną definicją Kościoła i papiestwa: „Takie proste”. Tylko trzeba to zrozumieć. Filmu Morettiego nie da się zamknąć w żadnych ideologicznych kategoriach, jeśli ktoś tak uczyni, to znaczy, że nic nie zrozumiał z przesłania tego wybitnego dzieła.

Nie jest to zatem nie-religijna sztuka ciemności, zwątpienia, nihilizmu, a nawet bluźnierstwa. Można nawet powiedzieć, że film, i sztuka w ogóle, w zmaganiu z religią nie tyle religię osłabia, ile pewien sposób mówienia o Bogu, moralności i religii. Obnaża, a niekiedy ośmiesza język, formę, które w istocie zasłaniają to, co najważniejsze. Dlatego nie lubię określeń: film chrześcijański, katolicki czy religijny. Prawdziwa sztuka nie znosi przymiotników. Są filmy, które – poprzez dylematy egzystencjalne konkretnego bohatera i jego wybory duchowe – dotykają transcendencji, czyli sacrum i profanum. I takie filmy najbardziej przemawiają do widza, w każdym razie na pewno do mnie: nie ma w nich ideologii, nie ma śladów indoktrynacji religijnej, nie ma śladów tandetnej publicystyki antyreligijnej. Dlatego ciągle powracamy do dzieł Ingmara Bergmana, Roberta Bressona czy Andrieja Tarkowskiego.

W wielu polskich filmach odnajdziemy jednak – na szczęście – wyraźne ślady tych mistrzów kina światowego, ślady poszukiwania Boga, zmagania się z wiarą i z własnymi upadkami. Myślę przede wszystkim o dawnych filmach Krzysztofa Zanussiego, Krzysztofa Kieślowskiego czy Stanisława Różewicza.

Na koniec oddajmy jeszcze raz głos profesorowi Leszkowi Kołakowskiemu: „Nieobecność Jezusa zapowiada śmierć cywilizacji, której spadkobiercami wciąż jesteśmy; drugą zaś śmiercią Jezusa byłoby samoukrzyżowanie tej cywilizacji”. A zatem tych, którzy głoszą zasadę rozdziału sacrum i profanum trzeba zapytać – za wielkim filozofem – o to, „jak daleko ten rozdział ma sięgać?”. A przede wszystkim trzeba wiedzieć, że taki rozdział ostatecznie nie jest w pełni możliwy. Największe dzieła filmowe powstawały zawsze na pograniczu tych dwóch sfer.
ks. Andrzej Luter / Magazyn Filmowy SFP 41/2014  6 maja 2015 17:57
Scroll