Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
W życiu ciemnym, w Ścieku pięknym
Klub Stowarzyszenia Filmowców Polskich to była kotłowanina spełnionych i zbankrutowanych artystów, dysydentów, sportowców, proletek, esbeków i zwykłych meneli. Ale i miejsce, w którym krystalizowało się trzeźwe spojrzenie na gierkowski PRL.
Ściek był miejscem finalnym, zwieńczeniem wieczoru, podsumowaniem setek eskapad dla artystów uosabiających modny hemingwayowski typ wylansowany w powojennej Warszawie przez Marka Hłaskę. Ci, którzy czuli się romantycznymi amantami kończyli wędrówkę po „Szlaku Hańby” w okolicach SPATiF-u. Reszta, tak jak Ireneusz Iredyński, zaczynała w Czytelniku od popołudniowego aperitifu, wieczorem rozkręcała się w Europejskiej lub Bristolu, zahaczała o Kameralną i w środku nocy ściekała na Trębacką do klubu Stowarzyszenia Filmowców Polskich. Z niego trasa wiodła już tylko na metę lub do mieszkania Zdzisława Maklakiewicza na Krakowskim  Przedmieściu, wskazywanego palcem przez Chrystusa stojącego przed kościołem św. Krzyża.

Można powiedzieć, że „Szlak Hańby” to był Nowy Świat plus Krakowskie Przedmieście, ale w rzeczywistości obejmował znacznie większy obszar - od Wiejskiej aż do Trębackiej. Każdy miał swój styl wędrowania, indywidualny sposób na nocny rajd. Iredyński słynął z tego, że przez cały wieczór, zmieniając knajpy, pił tylko i nic nie jadł. „Zakąszasz?” - pytał Morgenstern. – „W życiu pięknym” - odpowiadał pisarz, a koledzy z Januszem Głowackim na czele namawiali go, by uczynił z tego protest głodowy przeciwko komunie.

Nazwę „Ściek” Głowacki wymyślił w szoferce polewaczki, którą chybotliwym świtem złapał przed SPATiF-em. Surrealizm tamtych czasów polegał na tym, że nad ranem na postoju taksówek, o których nie było co marzyć, ustawiały się uliczne polewaczki. Kierowcy zamiast bezproduktywnie szorować puste ulice, jeździli z Alei Ujazdowskich do Ścieku i z powrotem. Ich kierowcy rozumieli nocne potrzeby warszawiaków, choć pomoc, którą oferowali, nie była bezinteresowna. Taryfy były dwie, w zależności, czy klient życzył sobie podróż z polewaniem, czy bez. Za atrakcję podczas podróży trzeba było dopłacić dwie dychy. „Lać?” - pytał szofer z petem w zębach, kiedy Głowacki, Minkiewicz i Śliwonik gramolili się po drabince do szoferki. – „Lej pan, stać nas!” - krzyczeli artyści, zwłaszcza na początku miesiąca, kiedy o szeroki gest było znacznie łatwiej.

Czasem udawało się podczas drogi oblać wędrującego ciemną nocą do Ścieku Jana Himilsbacha. Stał później na wysokości Foksal lub Świętokrzyskiej i można było zobaczyć we wstecznym lusterku, jak wygraża pięścią i zapewne już przelicza, ile sobie zażyczyć w setkach wódki za tę zniewagę.

Bywało, że Himilsbach wędrował w towarzystwie. W nocy, oprócz polewaczek, na postój taksówek zajeżdżały „łebki”, czyli prywatni kierowcy, którzy, sami wracając z imprez, dorabiali podwożąc kogoś „tam, gdzie chciał, pod warunkiem, że było po drodze”. Jeśli kierunek się zgadzał, brali od każdego dwie albo trzy dychy i przeskakiwali ten odcinek na Trębacką w kilka chwil. Himilsbach podchodził do kolejki na postoju i pytał: „Kto do Ścieku”? Czasem zgłaszało się kilka osób. Szli kilka minut w milczeniu. W końcu ktoś pytał: „Gdzie pan masz ten samochód?”. „Nie mam” – odpowiadał Himilsbach. – „Ale nie chce mi się iść samemu”.  

Książę paradoksu i proletki
Mimo podłej prowieniencji baru „dobijającego”, Ściek był jednym z pierwszych warszawskich lokali, w których wprowadzono „door selection”. I to w czasach, w których nazwa ta nie funkcjonowała jeszcze nawet wśród najmodniejszych londyńskich restauratorów. Główne kryterium tego, czy ktoś zostanie wpuszczony na „after party” było jeszcze bardziej niejasne niż dziś. W żadnym wypadku nie decydował poziom upojenia alkoholowego, partyjna przynależność ani dysydencka opinia. Bramkarze bawili się swoją władzą wobec pijanych inteligentów dla czystej, sadystycznej przyjemności i poczucia, że oto dane im jest zarządzać pijaństwem warszawki. „Całujemy rączki szanownej pani i zapraszamy” - mówili do podrzędnej prostytutki. – „A pan tu nie wejdzie w życiu i jeszcze długo, długo nie” - usłyszał kiedyś Minkiewicz.

Krzysztof Gradowski, reżyser nagrodzony Orderem Uśmiechu, pamięta, że Ściek powstawał na raty, wpisując się w surrealistyczny ciąg peerelowskich nonsensów. Część parteru i piwnicę w budynku mieszkalnym Ministerstwa Kultury załatwili dla SFP Jerzy Kawalerowicz, prezes, i Jan Wilczek, ówczesny dyrektor generalny SFP. Najpierw urządzili siedzibę, czyli stworzyli nadbudówkę dla prawdziwej bazy, którą stał się założony w piwnicy Ściek - lokal zarządzany przez panią Olę, której to miejsce wydzierżawiono.

Że Ściek ma coś wspólnego z filmem polskim, wiedzieli tylko wtajemniczeni bywalcy, piechurzy ze „Szlaku Hańby”. Szybko dowiadywały się o tym atrakcyjne młode dziewczęta, nazywane przez bywalców „proletkami”, które przyjeżdżały z prowincji do stolicy z parą majtek na zmianę i twardym postanowieniem, żeby się utrzymać. Aby zostało im coś więcej niż wspomnienie i książka z autografem, musiały szybko orientować się w regułach gry. W Ścieku, ci spośród filmowców, pisarzy i fotografików, którzy pomimo pory dobrze się trzymali, dokonywali tzw. „przeglądu towaru”. Janusz Głowacki opisuje, że jeśli jakaś wpadła w oko któremuś reżyserowi, podchodził i mówił: „Na mój zawodowy, niezawodny nos jesteś świetna. Mam dla ciebie rolę w moim filmie”. „A jaki to film?” - pytała rozanielona dziewczyna. „Popiół i diament!”. „A to nie, ja już w tym sześć razy zagrałam.”

Prawda o proletkach była taka, że doskonale orientowały się, w które nazwisko warto „zainwestować siebie”. Jeśli ktoś był mało znanym, początkującym filmowcem, mógł wychodzić ze skóry, a i tak dostawał kosza. Jeden z młodych reżyserów, który karierę zrobił dopiero w latach 90., zawsze nosił przy sobie gruby, zbindowany plik kartek. Kiedy jakaś kobieta wpadała mu w oko, podchodził do bardziej znanego reżysera i mówił: „Robimy tak: dryfujemy delikatnie w jej stronę, ja przeglądam scenariusz i coś ci tłumaczę, a ty potakujesz i mówisz, że świetne”.

Zazwyczaj jednak tak wysublimowane akcje zdarzały się w Ścieku rzadko. Częściej dochodziło do „zagarniania pełnymi garściami” - jak mówił i czynił Ireneusz Iredyński, który swoją erotyczną aktywność przypłacił kilkoma latami więzienia. Po jednej z nocy spędzonych w Ścieku, jechał pociągiem na swój wieczór literacki. Dosiadła się do niego chętna dziewczyna, która później oskarżyła go o gwałt. Cała akcja stanowiła prowokację Służby Bezpieczeństwa, dla której Iredyński był - z powodu stylu życia połączonego z popularnością wśród młodych ludzi - cierniem w oku. Dostał trzy lata więzienia i można było śmiało ogłosić: kto się szlaja, ląduje w pace. 

W Ścieku pojawiał się również zapomniany już dziś Adam Pawlikowski, autentyczny odtwórca jednej z głównych ról w „Popiele i diamencie”. Pawlikowski, aż do tragicznej, samobójczej śmierci, miał w Ścieku branie bez żadnych wygibasów, udawania, mizdrzenia się. Był inteligentny, czarujący, szczupły, bystry, zawsze w modnym płaszczu. „Genialny nierób, Książę paradoksu” - napisała o nim Agnieszka Osiecka w „Szpetnych czterdziestoletnich”. Sam mówił o sobie „Książę”, co miało być wyjaśnieniem, dlaczego nic nie robi. Opierał się z gracją o bar w Ścieku wyławiając spojrzeniem najpiękniejsze dziewczyny, bez konieczności odrywania łokcia od kontuaru. Wedle jednej z pogłosek pisywał im później prace magisterskie, bo w tworzeniu zwartych tekstów na wyznaczony temat był niezły, sumienny i dyspozycyjny, a że bywalec, więc dla urzędu cenny. Właśnie to uzasadniało jego pozorną zawodową bezczynność i miało przyczynić się samobójstwa.


Dawne wejście do Ścieku, fot. Grzegorz Torzecki/ SFP

Ryjek i chlacz zawodowy

Kiedy się już do Ścieku weszło zyskując przekonanie bramkarzy, wcale nie tak łatwo było się wydostać z tej kotłowaniny spełnionych i zbankrutowanych artystów, dysydentów, sportowców, proletek, esbeków i zwykłych meneli. Panował przymus picia, dzisiejsze zrozumienie dla asertywnej odmowy wyuczonej na terapiach odwykowych, nie było nawet w planach. Od picia nie zwalniało nic, nie wyłączając esperalu. „II wojna światowa była ciosem dla polskiego gorzelnictwa, ale przemysł spirytusowy mógł ufnie patrzeć w przyszłość” - można by zacytować słowa partyjnego aparatczyka wygłaszającego przemówienie w filmie Marka Piwowskiego „Korkociąg”.

„Z tym esperalem to było tak, że jeden znany aktor, który grał w próbach do mojej sztuki ''Obciach'', przychodził do lokalu, kładł na barze zegarek i lusterko, zamawiał pięćdziesiątkę, nalewał na łyżkę, wypijał i patrzył, czy mu po kwadransie twarz nie czerwienieje” – wspomina Janusz Głowacki. – „Jeżeli czerwieniała, to robił pół godziny przerwy, pod koniec nocy pił ze wszystkimi równo. W modzie było marnowanie zdrowia i talentu, większości się udało, odwiedzałem ich potem na cmentarzu albo w domu wariatów. Do premiery ''Obciachu'' oczywiście nie doszło”.

Dla kogoś, kto się uparł i nie chciał pić za żadne skarby, wprowadzono lukratywną instytucję tzw. „chlacza”, który po wynajęciu przychodził wraz z trzeźwym i za jego pieniądze reprezentował go w piciu. Bardzo się to opłacało, giełda chlaczy kwitła, w cenie byli inteligentni. Janusz Głowacki wspomina, że znał jednego doktora, który zawodowo tłumaczył Husserla, a jako chlacz dorabiał drugie tyle. Bowiem oprócz wyszynku płaciło się za „poświęcony czas”; przyjemność, którą odczuwał przebywający w knajpie chlacz, nie miała nic do rzeczy - ta pozorna sprzeczność nie przeszkadzała nikomu, kto musiał coś załatwić z pijącymi i zdawał sobie sprawę z panujących obyczajów. 

W Ścieku piło się klasyczny w latach 70. zestaw: wyborową z niebieską i czerwoną kartką, koniak, winiak, jarzębiak, Soplicę, żytnią. Z win: Gelalę, Egri Bikaver, Mistelle i rumuńskiego musującego „buzunga” z tzw. „ryjka”, czyli jak najbardziej wciśniętych w szyjkę butelki ust, co uniemożliwiało bąbelkom dostanie się do nosa.

Pospolici menele, którzy, nie stanowiąc dla bramkarzy atrakcji, nigdy nie mieli problemów z wejściem do środka, wzmacniali się przed Ściekiem w bramach Krakowskiego Przedmieścia. Zazwyczaj wodą brzozową albo „pykówką”, czyli popularnym wówczas fryzjerskim specyfikiem na łupież, zamkniętym w buteleczce z wąziuteńką szyjką, która po przechyleniu robiła „pyk, pyk, pyk”. Potem doprawiano się łykiem denaturatu, kupowało wódkę i w Ścieku zamawiano już tylko oranżadę pijąc „z teczki”. Cały ten rytuał przybliżał okolicę Trębackiej 3 do atmosfery panującej w pociągu jadącym z Moskwy do Pietuszek, w którym Wieniczka Jerofiejew pijał koktajl „Łzy komsomołki”, złożony mniej więcej z tych samych produktów. Tylko kurs w Warszawie był dłuższy.

Do meneli przyzwyczajali się sprzedawcy okolicznych sklepów monopolowych, często będący również okazjonalnymi sutenerami. Kiedy się prosiło pół litra na rozpoczęcie wieczoru, można było usłyszeć: „A co, pan jesteś chory?”. Kiedy się odmawiało wejścia w zażyłość z jakąś panią, wymawiając się grzecznie innymi planami, sprzedawca grzmiał: „A co, pan jesteś pedał?”. Świat składał się z czerni i bieli, był spolaryzowany. Wyjście nad ranem ze Ścieku groziło natknięciem się na żulię, grającą w „kreskę”. Chłopcy rysowali kredą kreskę na chodniku i jeśli ktoś na nią nadepnął dawali w mordę, jeśli ktoś akurat nie trafił, życzyli miłego dnia. 

Krawat: elegancka dźwignia
A dzień, przynajmniej w pierwszych godzinach po opuszczeniu lokalu przy Trębackiej 3, jeszcze miał wobec bywalca stosunek łagodny, dopiero później zaczynał się koszmar kaca, który trząsł człowiekiem bezlitośnie, telepał jak pilota w trafionym samolocie. Wtedy przydawał się krawat. Wieczorem spełniał swoją podstawową funkcję, pozwalając na wejście do niektórych lokali. Wiadomo: klient pod krawatem był klientem mniej awanturującym się. Następnego dnia służył za rozruchową dźwignię. Prosiło się kogoś mniej roztrzęsionego, żeby zawiązał węższą stronę na nadgarstku i przerzucił krawat za szyję. Chwytało się obwiązaną ręką pierwszy kieliszek podciągając go krawatem do ust.

„Fakt, sporo ludzi umarło” – wspomina Krzysztof Gradowski. – „Grochowiak, Himilsbach, Maklakiewicz - można by wymieniać długo. Ja jednak nie traktuję czasu spędzonego w klubie SFP za stracony. Przede wszystkim dlatego, że obecni tam artyści zachowali, paradoksalnie, trzeźwość umysłu, nie mieli złudzeń co do gierkowskiego modelu socjalizmu, nie dali się mu uwieść jak wielu innych <znanych i lubianych>. To gorzkie spojrzenie krystalizowało się podczas rozmów w knajpach, m.in. w Ścieku”.
Zdaniem Głowackiego - mimo, że piło się tak dużo i tak często - powstało więcej wartościowych filmów i książek niż w po ’89 na trzeźwo. W klubie Stowarzyszenia Filmowców Polskich na Trębackiej 3. W Ścieku.

Autor jest dziennikarzem Ilustrowanego Miesięcznika Kulturalnego „Bluszcz”
Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP 4/2010  30 września 2011 18:14
Scroll