Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
Fenomen „Honoratki”
W maleńkiej salce, w której stało kilka chyboczących się stolików, mieściło się całe powojenne pokolenie filmowców polskich. „Suterena” - mawiał o „Honoratce”, kawiarni przy ul. Moniuszki w Łodzi, Jerzy Toeplitz, rektor Filmówki, który jako jeden z nielicznych oparł się modzie na codzienne bywanie w lokalu.
Wpaść do „Honoratki” było czymś więcej niż modą. To był styl życia, przymus, nie tyle towarzyski, ile egzystencjalny obowiązek każdego aktora, reżysera i studenta, by codziennie znaleźć choćby pięć minut na szybką kawę i ciastko domowej produkcji pani Stefanii Brudzińskiej.



Zdziwienie Zdzisława Maklakiewicza

Można wybrać sobie dowolne nazwisko artysty z lat 60. lub 70. i zawsze znajdzie się związana z nim „honoratkowa” anegdota. Bogumił Kobiela? Proszę bardzo. Zajada sernik bez użycia sztućców, pochylając się do leżącego na talerzyku ciastka; obie ręce trzyma na stole, płasko, jak do bicia linijką. Zaniepokojony tą nienaturalną pozą Zdzisław Maklakiewicz pyta, o co chodzi. A Kobiela odpowiada: „Przyzwyczajam się, żeby nie trzymać ich w kieszeniach, bo ostatnio zdarzyło mi się to na wizji i robotnicy z zakładu w Pabianicach urządzili masówkę, że ich nie szanuję. Sokorski chce mi polecieć po pensji i dać trzymiesięczny zakaz pojawiania się na wizji”.   

Maklakiewicz? Bywał często - z Warszawy do Łodzi nie było daleko. W „Honoratce” opowiadał swoje słynne scenariusze, które miały zazwyczaj bardzo ciekawy początek. Komentował kilka scen, a później zawsze przerywał. „No i co dalej?” - pytano. – „A no właśnie…” - rozkładał ręce, robiąc swoją słynną zafrasowaną minę. Raz opowiadał Jerzemu Gruzie początek komedii erotycznej i znowu przerwał nagle, ale tym razem dlatego, że wtrącił się kolejarz, który - w pełnym rynsztunku, z gwizdkiem i latarką - wyrósł jak spod ziemi w „Honoratce”. Nachylił się konfidencjonalnie i powiedział ze zrozumieniem: „Słucham tak panów, bardzo przepraszam, ale chciałem powiedzieć, że ja też jeden raz w życiu byłem pederastą”.  

Ale to raczej odosobniony przypadek, „Honoratka” była miejscem szczelnie wypełnionym przez filmowców, aktorów i studentów; intelektualistów. Nie można porównywać jej do żadnej z legendarnych warszawskich knajp, gdzie sacrum mieszało się z profanum; pisarz płakał chłoporobotnikowi w rękaw, a popularny aktor zwierzał się badylarzowi.

Bo w „Honoratce” nie podawano alkoholu i zamykano lokal o 22.00 - co tylko wzmacnia mit kawiarni jako miejsca niezwykłego, ciekawego ze względu na siedzących w gęstym papierosowym dymie ludzi, którzy na oazę intelektualnej swobody wybrali sobie maleńkie, bezalkoholowe pomieszczenie.

Czujne spojrzenie pani Stefanii
Właścicielka jedynej prywatnej inicjatywy gastronomicznej w Łodzi patrzyła na swoich gości czujnie, ale ciepło, życzliwie, choć nieco ich selekcjonując, bo nie wszyscy cieszyli się u niej jednakowym szacunkiem. Podobno posiadała dar bilokacji, czyli umiejętność pozwalającą na przebywanie w tym samym czasie w dwóch różnych miejscach. Taksowała wchodzącego gościa spojrzeniem, parzyła kawę i jednocześnie piekła ciastka na następny dzień. W „Honoratce” podawano bowiem to, co upiekła właścicielka oraz przynieśli niektórzy goście, poczuwający się do obowiązku, by pomóc w aprowizacji miejsca, pomijanego w państwowym rozdzielniku gastronomicznym. Według Marka Grońskiego pieczeniem ciastek dorabiały do emerytur znajome pani Stefanii, dzięki czemu knajpa aż do zamknięcia w 1974 roku skutecznie opierała się upaństwowieniu.

Wnętrze „Honoratki” wypełniało 14 maleńkich, okrągłych stolików, zawsze szczelnie obsadzonych gośćmi. Wedle niektórych nie mogło być ich więcej niż 10, biorąc pod uwagę, że w pomieszczeniu o wielkości 30 m2 musiała zmieścić się jeszcze drewniana lada w kształcie litery „L”, jeden z nielicznych w Łodzi włoskich ekspresów do kawy, gablotka z ciastkami, 3 drewniane wieszaki i zegar z kukułką, który Roman Polański z Wojciechem Frykowskim pożyczyli do jakiejś etiudy filmowej i bardzo długo nie oddawali.

Snobizm na „Honoratkę” był ogromny, idąc ulicą można było zobaczyć za szybą zarówno tych, którzy już byli znani, jak i tych, którzy wielką karierę mieli dopiero przed sobą. Oraz rzeszę beznadziejnie wierzących w swój przyszły sukces. Wielką nobilitacją było załapanie się na fuchę kelnerki w „Honoratce”. Garnęły się do tej roli studentki, ale także modelki, plastyczki, hrabianki, pisarki i jedna z najlepszych scenarzystek telewizyjnych lat 70. i 80. (co miało okazać się później). Pasję tę doskonale rozumie każdy, kto wie, w jakim stopniu kawiarnia kształtowała życie artystyczne całego pokolenia filmowców. To nic, że nie starczyło już miejsca na toaletę i trzeba było ganiać na druga stronę ulicy do „Halki” lub „Łodzianki”. Co z tego, że firanki były żółte, a palta lądowały często w błocie, spadając z piramidy wybudowanej na niewielkich wieszakach. To był high life, świątynia artystów, miejsce, gdzie powstał pomysł na „Do widzenia, do jutra…” Morgensterna, „Nóż w wodzie” Polańskiego, „Walkower” Skolimowskiego i wiele innych filmów, które nie przeszły do historii światowego kina. 

Kosiński myśli o ucieczce
Jerzy Kosiński bywał w „Honoratce” prawie codziennie: zawsze elegancki, przystojny, rozmowny, czarujący. Nie miał w sobie nic demonicznego i złowrogiego, jeszcze nie narodził się w nim mroczny mistyfikator, który zbudował sieć pułapek mających zatrzasnąć się w Nowym Jorku wiele lat później. Reżyser Leopold Rene Nowak, który pracuje właśnie nad filmem o „Honoratce”, był jego przyjacielem. Zapamiętał go jako pogodnego dandysa, cieszącego się wielkim powodzeniem u kobiet, czego Nowak mu z sympatią zazdrościł. Zdaniem innych pod tym wizerunkiem krył się inteligentny, sprytny człowiek, który – z czego zwierzał się nielicznym – nie widział dla siebie miejsca w komunistycznej Polsce i wytrwale opracowywał plan wyjazdu na Zachód.

Opisanie wszystkich gości, którzy w „Honoratce” doświadczyli ciekawych spotkań i wymiany myśli jest niemal niemożliwe („Przepraszam, ale zawszę tracę na wymianie myśli” - powiedział kiedyś w „Honoratce” Antoni Słonimski do anonimowego gościa, który go natrętnie indagował). Pracując nad swoim filmem, którego premiera odbędzie się w przyszłym roku, Leopold Rene Nowak był zmuszony dokonać bardzo ostrej selekcji, zdając sobie sprawę, że przez „Honoratkę” przeszło 99% środowiska filmowego lat 50., 60. i 70.

Roman Wilhelmi kiedyś żalił się przyjaciołom: „''Pan jest pijany, pan jest pijany'' - mówi mi reżyser. A co mi, kurwa, taka uwaga daje do interpretacji roli?”. Hłasko marudził, że Francuzi wygładzili dialogi w scenariuszu do „Pierwszego kroku w chmurach”, a Cybulski zawsze, zaraz po przestąpieniu progu kawiarni, „zacierał”. Miał takie natręctwo, że nie mógł wejść ani wyjść z zamkniętego pomieszczenia, jeśli nie potarł nogą o podłogę, jakby czegoś szukał w stercie śmieci. „Zacieranie” pamięta Jerzy Gruza. Być może miało ono wpływ na wgłębienie w podłodze, które wskutek eksploatacji lokalu powstało na przełomie lat 60. i 70. Kiedy padało, stała w nim woda, a zimą - czarna breja.

Mimo że „Honoratka” proponowała tylko ciastka własnej roboty, kawę, herbatę i sok żurawinowy – jedzono i pito na potęgę. „Zjem dwa ciacha, będę miał obiad” – powiedział kiedyś Polański. – „Ja dużo nie potrzebuję. Ale jak poszedłem do ''Łodzianki'' na zupę, to mi kelner wsadził w nią kciuk. Wezwałem kierownika sali i mówię, że sobie nie życzę. A on mi na to: ''Uwagę to ja im mogę zwrócić, ale to się, prze pana, nie przyjmie'' ”.

„Honoratka” współpracuje z J-23
„Honoratka” była jak paryska „Kultura”. Trwała do śmierci pani Stefanii Brudzińskiej, odchodząc razem z nią w 1974 roku. Nie zdążyła już napoić kawą i intelektualną dyskusją kolejnych pokoleń artystów: Krzysztofa Kieślowskiego, Krzysztofa Krauze, Łukasza Barczyka i wielu innych. Zanim jednak „Honoratka” zniknęła, zamieniając się w ziejącą w murze dziurę, która po ‘89 stała się salką konferencyjną jednego z zagranicznych banków, zagrała w kilku polskich filmach. To w niej Hans Kloss przekazywał polskiemu wywiadowi tajne informacje dotyczące funkcjonowania Abwery, to w lokalu pani Stefanii Nikodem Dyzma krzyczał na swoich współpracowników z Banku Żywności, tam też mieścił się zakład pogrzebowy w filmie Antoniego Bohdziewicza „Kalosze szczęścia”. Dziś to mało przydatna bankowi salka - za mała na to, by urządzać w niej konferencje lub zrobić dział obsługi klienta. O oddaniu jej jednak tym, którzy byliby w stanie podjąć próbę wskrzeszenia chwil sprzed 40 lat, zapewne nie ma mowy. „Być może przed budynkiem ustawimy tablicę pamiątkową” – mówią przedstawiciele banku. – „Ale musimy się jeszcze porozumieć z centralą”.

Autor jest dziennikarzem pisma „Bluszcz - Ilustrowany Miesięcznik Kulturalny”
Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP 2/2011   30 września 2011 18:12
Scroll