Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
fot. fot. K. Kiljan
Noce i dnie "Kameralnej"
Kameralna to Marek Hłasko, rzecz jasna, i jego legendarny portret knajpy w „Pięknych dwudziestoletnich”, naszkicowany szybkimi, precyzyjnymi pociągnięciami pióra.Marek Łuszczyna
Kogo by dziś nie spytać, potwierdzi, że w tym -autentycznym zmyśleniu- było więcej prawdy o Kameralnej niż w rzeczowych raportach pisanych taśmowo w latach 50. przez panów uparcie podających się za klientów. Bo -Kamera- pasowała do stalinowskiej Polski jak kwiatek do kożucha – przychodzili do niej pisarze i filmowcy, stanowiący autentyczną elitę artystyczną kraju, której wyznacznikiem był najczęściej debiut po roku 1956. I z całą pewnością utrzymywanie jak największego dystansu do wzorców, które lansował Jerzy Putrament, nie tylko politycznych, także
literackich. - Kurestwo bym mu wybaczył, grafomanii nigdy – powiedział Janusz Minkiewicz, któremu w Kameralnej zazwyczaj uciekał szerszy kontekst, pamiętanie o koniunkturze i o swoim w niej miejscu. Był szczery i tyle.
Noce i dnie Kameralnej
Hłasko w swoim słynnym opisie trzyma się dość ściśle faktów: była -Kamera dzienna- (ubiór dowolny), była i -Kamera nocna-, sala do której wpuszczano po zmroku, tylko w marynarce. Poza Mareczkiem u portiera mógł zdeponować marynarkę na moment -przejścia- jeszcze tylko Janusz Minkiewicz, o którym mówi się dziś, że był pisarzem i satyrykiem, ale w istocie to jeden z najlepszych polskich powojennych krytyków literatury. Nie nadymał się, nie sadził, nie eksponował ego, wybierał stolik pierwszy z brzegu. Ale musiał być minimum dla trojga, bo Minkiewicz lubił towarzystwo kobiet, przyprowadzał je do Kameralnej parami lub trójkami. Henryk Grynberg do dziś uważa, że w grę wchodziły nawet większe grupy. Nie było naturalnie mowy o dzieleniu się, żaden facet nie planował nawet dosiadać się do pań Minkiewicza. Kelner usłyszał pewnego dnia: -Jarzębiak dla mnie. A dla pań? – Deser lodowy Melba!-–wyrecytowały wszystkie jednocześnie. – -Zapamięta pan bez kartki-– rozpromienił się Minkiewicz. – -Ile kurwów, tyle Melbów-.
Niegrzeczny Hłasko i towarzyski Polański
Hłasko zjawiał się przed północą, jak cień, jak duch. Tak go zapamiętał Henryk Grynberg. Latem – w szoferskiej skórze, zimą – w długim, supermodnym w latach 50. kożuchu. Lepiej się było nie odzywać, tylko słuchać z otwartymi ustami, jak psioczy na ludzkość odwrócony tyłem do baru, oparty na łokciach. Jak się ktoś odezwał głupio – to dostawał w zęby, niektórzy się potem tym chwalili, inni byli zaniepokojeni, bo (podobno) zasady, które wprowadzał Piękny Mareczek nie dotyczyły wyłącznie mężczyzn. Strasznie to irytowało Andrzeja Łapickiego. Ten cały -hłaskoizm-, dekadencja, brutalność, która w zamierzeniu miała być sexy. Ten szpan. Chociaż szpan nie, bo w latach 50., w okresie największej popularności Kameralnej, Łapicki też lubił dobrze wyglądać: ciuch, włos, papieros zwisający z ust. No więc może to była rywalizacja, między umieszczonym w filmowej konwencji chamstwem Hłaski a szorstkim -dżentelmeństwem-Łapickiego, kto wie. Kilka lat temu aktor powiedział dla -Bluszcza-: -Ten facet mnie wkurwiał, bo był w złych momentach niegrzeczny. A to niemęskie-.
Trudno wyrokować jednoznacznie, wiadomo, że dystans Hłasko miał do siebie szatański. Wielokrotnie powtarzając, że w Polsce najpopularniejszą formą literacką jest donos, napisał go kiedyś na siebie, kartkę włożył do ubeckiego płaszcza wskazanego przez portiera. Tekst był w stylu: -Obywatel Hłasko nie spożywa alkoholu, nie pali tytoniu, trudno powiedzieć, dlaczego ta milcząca i spokojna osoba przykuwa tak dużą uwagę gości. Zachodzi prawdopodobieństwo, że ze względu na twórczość. Do zweryfikowania po zapoznaniu się z odpowiednią listą lektur-. Z nikim nie rywalizował natomiast Roman Polański. Był duszą towarzystwa. Podjeżdżał skuterem, który został mu po „Niewinnych czarodziejach”, wchodził jak po swoje i jeśli w ciągu dwudziestu minut nie udawało mu się przykuć uwagi najważniejszych gości, rzucał: -Ale dziś w Kamerze chujowe towarzystwo-. I wychodził. Zazwyczaj udając się do Bristolu, gdzie uwielbiali przesiadywać Wojtek Frykowski i jego ówczesna żona, Ewa. Ale to już opowieść na inny czas, o trochę innej obyczajowości.
Szatniarz z zasadami
Kilka słów o marynarkach przechowywanych przez szatniarza dla najważniejszych gości, to trochę za mało na temat tego, jaką rolę odgrywała w Kameralnej moda. Szatniarz Franio, postać legendarna, wierny gościom, zorientowany, kto w jakim celu przychodzi, kto chce wyrwać kobietę, a kto materiał na kilka kartek maszynopisu dla UB, miał zasady. Pierwsza i najważniejsza: pozorny brak elastyczności. Bez marynarki nie wpuszczał do wieczorowej części knajpy, choćby stanął przed drzwiami aparatczyk z KC. Można było natomiast spokojnie spędzić dobę poprzedzającą wizytę na śmietniku, w nieznany nikomu sposób wejść w posiadanie wymaganego stroju i z grzecznym zaproszeniem do środka problemu nie było. Ta sztywność reguł, to była trochę gra na alibi, bo wszyscy patrzyli Franiowi na ręce. A może było w tym coś więcej, pamięć o stylu życia przedwojennej Warszawy, w której wyjście do nocnego lokalu to było wzięcie udziału w wydarzeniu kulturalnym. Andrzej Roman, dziennikarz, który w Kameralnej spędził większą część młodości, pamięta, że Franio w mistrzowski sposób zgrywał ze sztywnymi regułami swoje osobiste sympatie i antypatie. Jeśli kogoś lubił, mówił: -Dzień dobry panie redaktorze-, jeśli nie – sprawdzał legitymację, piąty, ósmy, piętnasty raz w danym miesiącu, potem cedził sucho: -Zgadza się, zapraszam- – jakby człowieka widział pierwszy raz na oczy.
Zmierzch legendy.
Bo w latach 50. i 60. Kameralna to był lokal najwykwintniejszy z wykwintnych. W zachodnim stylu, z pięknym, metalowo-szklanym barem, mahoniowymi stolikami i krzesłami obitymi zamszem. Nie został po tej legendzie żaden ślad. No bo kto się dziś może domyślić, że na Foksal 16 w chińskim barze, między spożywczakiem i siedzibą zagranicznego banku, mieściło się miejsce-legenda. Przed nikim zresztą takie wyzwanie nie staje, bo wszystkie wódkodajnie i night kluby mają ambicję przepychać się jak najbliżej Nowego Światu. A Kameralna była głębiej, bliżej kina Skarpa, można ją było zobaczyć siedząc w kawiarni PIW-u, która znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Kawiarnia niedawno zresztą wróciła na swoje miejsce po czterdziestu latach nieobecności... No ale już nie te widoki.
Noce i dnie Kameralnej
Hłasko w swoim słynnym opisie trzyma się dość ściśle faktów: była -Kamera dzienna- (ubiór dowolny), była i -Kamera nocna-, sala do której wpuszczano po zmroku, tylko w marynarce. Poza Mareczkiem u portiera mógł zdeponować marynarkę na moment -przejścia- jeszcze tylko Janusz Minkiewicz, o którym mówi się dziś, że był pisarzem i satyrykiem, ale w istocie to jeden z najlepszych polskich powojennych krytyków literatury. Nie nadymał się, nie sadził, nie eksponował ego, wybierał stolik pierwszy z brzegu. Ale musiał być minimum dla trojga, bo Minkiewicz lubił towarzystwo kobiet, przyprowadzał je do Kameralnej parami lub trójkami. Henryk Grynberg do dziś uważa, że w grę wchodziły nawet większe grupy. Nie było naturalnie mowy o dzieleniu się, żaden facet nie planował nawet dosiadać się do pań Minkiewicza. Kelner usłyszał pewnego dnia: -Jarzębiak dla mnie. A dla pań? – Deser lodowy Melba!-–wyrecytowały wszystkie jednocześnie. – -Zapamięta pan bez kartki-– rozpromienił się Minkiewicz. – -Ile kurwów, tyle Melbów-.
Niegrzeczny Hłasko i towarzyski Polański
Hłasko zjawiał się przed północą, jak cień, jak duch. Tak go zapamiętał Henryk Grynberg. Latem – w szoferskiej skórze, zimą – w długim, supermodnym w latach 50. kożuchu. Lepiej się było nie odzywać, tylko słuchać z otwartymi ustami, jak psioczy na ludzkość odwrócony tyłem do baru, oparty na łokciach. Jak się ktoś odezwał głupio – to dostawał w zęby, niektórzy się potem tym chwalili, inni byli zaniepokojeni, bo (podobno) zasady, które wprowadzał Piękny Mareczek nie dotyczyły wyłącznie mężczyzn. Strasznie to irytowało Andrzeja Łapickiego. Ten cały -hłaskoizm-, dekadencja, brutalność, która w zamierzeniu miała być sexy. Ten szpan. Chociaż szpan nie, bo w latach 50., w okresie największej popularności Kameralnej, Łapicki też lubił dobrze wyglądać: ciuch, włos, papieros zwisający z ust. No więc może to była rywalizacja, między umieszczonym w filmowej konwencji chamstwem Hłaski a szorstkim -dżentelmeństwem-Łapickiego, kto wie. Kilka lat temu aktor powiedział dla -Bluszcza-: -Ten facet mnie wkurwiał, bo był w złych momentach niegrzeczny. A to niemęskie-.
Trudno wyrokować jednoznacznie, wiadomo, że dystans Hłasko miał do siebie szatański. Wielokrotnie powtarzając, że w Polsce najpopularniejszą formą literacką jest donos, napisał go kiedyś na siebie, kartkę włożył do ubeckiego płaszcza wskazanego przez portiera. Tekst był w stylu: -Obywatel Hłasko nie spożywa alkoholu, nie pali tytoniu, trudno powiedzieć, dlaczego ta milcząca i spokojna osoba przykuwa tak dużą uwagę gości. Zachodzi prawdopodobieństwo, że ze względu na twórczość. Do zweryfikowania po zapoznaniu się z odpowiednią listą lektur-. Z nikim nie rywalizował natomiast Roman Polański. Był duszą towarzystwa. Podjeżdżał skuterem, który został mu po „Niewinnych czarodziejach”, wchodził jak po swoje i jeśli w ciągu dwudziestu minut nie udawało mu się przykuć uwagi najważniejszych gości, rzucał: -Ale dziś w Kamerze chujowe towarzystwo-. I wychodził. Zazwyczaj udając się do Bristolu, gdzie uwielbiali przesiadywać Wojtek Frykowski i jego ówczesna żona, Ewa. Ale to już opowieść na inny czas, o trochę innej obyczajowości.
Szatniarz z zasadami
Kilka słów o marynarkach przechowywanych przez szatniarza dla najważniejszych gości, to trochę za mało na temat tego, jaką rolę odgrywała w Kameralnej moda. Szatniarz Franio, postać legendarna, wierny gościom, zorientowany, kto w jakim celu przychodzi, kto chce wyrwać kobietę, a kto materiał na kilka kartek maszynopisu dla UB, miał zasady. Pierwsza i najważniejsza: pozorny brak elastyczności. Bez marynarki nie wpuszczał do wieczorowej części knajpy, choćby stanął przed drzwiami aparatczyk z KC. Można było natomiast spokojnie spędzić dobę poprzedzającą wizytę na śmietniku, w nieznany nikomu sposób wejść w posiadanie wymaganego stroju i z grzecznym zaproszeniem do środka problemu nie było. Ta sztywność reguł, to była trochę gra na alibi, bo wszyscy patrzyli Franiowi na ręce. A może było w tym coś więcej, pamięć o stylu życia przedwojennej Warszawy, w której wyjście do nocnego lokalu to było wzięcie udziału w wydarzeniu kulturalnym. Andrzej Roman, dziennikarz, który w Kameralnej spędził większą część młodości, pamięta, że Franio w mistrzowski sposób zgrywał ze sztywnymi regułami swoje osobiste sympatie i antypatie. Jeśli kogoś lubił, mówił: -Dzień dobry panie redaktorze-, jeśli nie – sprawdzał legitymację, piąty, ósmy, piętnasty raz w danym miesiącu, potem cedził sucho: -Zgadza się, zapraszam- – jakby człowieka widział pierwszy raz na oczy.
Zmierzch legendy.
Bo w latach 50. i 60. Kameralna to był lokal najwykwintniejszy z wykwintnych. W zachodnim stylu, z pięknym, metalowo-szklanym barem, mahoniowymi stolikami i krzesłami obitymi zamszem. Nie został po tej legendzie żaden ślad. No bo kto się dziś może domyślić, że na Foksal 16 w chińskim barze, między spożywczakiem i siedzibą zagranicznego banku, mieściło się miejsce-legenda. Przed nikim zresztą takie wyzwanie nie staje, bo wszystkie wódkodajnie i night kluby mają ambicję przepychać się jak najbliżej Nowego Światu. A Kameralna była głębiej, bliżej kina Skarpa, można ją było zobaczyć siedząc w kawiarni PIW-u, która znajdowała się po drugiej stronie ulicy. Kawiarnia niedawno zresztą wróciła na swoje miejsce po czterdziestu latach nieobecności... No ale już nie te widoki.
Marek Łuszczyna / Magazyn Filmowy SFP, 21, 2012 31 stycznia 2014 08:32
Pozostałe