Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
W wiernej służbie jej aktorskiej mości. O rynku agentów filmowych w Polsce
O swojej pracy mówią chętnie. Nie ukrywają jej wad, nie próbują gloryfikować, nie udają, że jest kolorowo i bajecznie. Ale też chętnie zaznaczają swoje sukcesy i podkreślają, że czują się zawodowo spełnieni.
Nazwiska jednak ujawnić nie chcą. Proszą: „Tylko nie pisz, z jakiej jestem agencji i nie podawaj moich personaliów. To za młody rynek. Czytelnicy mogliby źle odebrać, że po paru latach aktywności próbuję brzmieć jak wieloletni mentor”. Podobne tłumaczenie się w moich rozmowach z agentami powraca jak mantra. W efekcie na ujawnienie godzi się zaledwie kilka osób. Dlatego poniższy tekst nie jest inkrustowany cytatami z wypowiedzi wcale. Przy znakomitej większości zamiast nazwiska rozmówcy i nazwy firmy, którą reprezentuje, musiałaby się bowiem znaleźć adnotacja „mówi X, prosząc o zachowanie anonimowości”. Dla wygody Czytelnika artykuł został ujednolicony do formy deskryptywnej.

Agent – z czym to się je?
Na początku należy odpowiedzieć sobie na pytanie, jak zostaje się w Polsce agentem. Szkoły, która kształciłaby w tym zawodzie w naszym kraju nie ma. Kim więc są osoby uprawiające tę profesję? To zazwyczaj absolwenci filmoznawstwa, kulturoznawstwa, anglistyki lub innej filologii, teatrologii i produkcji filmowej. Czy może raczej: absolwentki, bo to zawód, który w przytłaczającej większości uprawiają kobiety. Podczas pracy nad tekstem natrafiłem jedynie na kilku rodzynków, którzy mieli epizody z pracą w tym charakterze. Choć warto zaznaczyć, że pionierzy tego zawodu nad Wisłą to mężczyźni: Jerzy Gudejko i Bartosz Stasina, ale o tym później. Początek z reguły wszyscy mają podobny. Zazwyczaj wiąże się z profesjonalną agencją, do której trafia się najczęściej przypadkiem. Ktoś szukał pracy w filmie, ktoś inny marzył o tym, żeby zostać aktorem, ale odkrył, że to zawód niekoniecznie dla niego, jednak chcąc pozostać blisko ludzi wykonujących go, zdecydował się na pracę w agencji. Jeszcze kto inny trafił tam zupełnie przez przypadek, kiedy najzwyczajniej w świecie odpowiedział na ogłoszenie o pracę. Później ścieżki kariery są dwie. Albo zostaje się w macierzystej agencji i pod jej egidą pracuje na chwałę firmy i reprezentowanych aktorów, albo zdobywa się doświadczenie i odchodzi, rozpoczynając własną kameralną działalność. Niekiedy zabiera się z agencji „swoich” aktorów.

W efekcie powstaje coraz więcej jednoosobowych firm, które skupiają kameralną liczbę artystów. Duże agencje reprezentują nawet 400 osób (tak jest w przypadku Gudejko, prowadzonej przez Grażynę i Jerzego Gudejków, najstarszej i największej firmy tego typu w Polsce). Agentki działające w pojedynkę mają ich znacznie mniej – od jednej osoby (tak jest z agentkami, którymi są żony bądź inne bliskie aktorom osoby, ale są i nieliczne wyjątki, gdy jednym twórcą opiekuje się managerka, z którą pracował wcześniej w agencji; to przykład choćby Marcina Dorocińskiego) do około pięciu – ośmiu osób. Dlaczego pracownicy decydują się na pracę na własny rachunek? Powodów jest wiele. Wśród wypowiedzi moich rozmówców jak mantra powraca argument mówiący, że tylko w ten sposób można profesjonalnie wykonywać swoją pracę. W dużej agencji agent opiekuje się nawet czterdziestoma aktorami. Nie ma wtedy szans, by każdemu z nich poświęcić tyle samo czasu, na czym cierpią ci, którzy nie mają jeszcze ugruntowanej pozycji. Ale zanim o plusach i minusach dużych i małych firm, zacznijmy od tego, czym właściwie zajmuje się agent.


fot. Kuba Kiljan / Kuźnia Zdjęć


Najprościej rzecz ujmując: wszystkim. Impresario dba o kalendarzówkę, a więc o terminarz swojego aktora. Musi dokładnie wiedzieć, kiedy są jego spektakle teatralne, kiedy rozpoczynają się zdjęcia do filmu lub serialu, w którym podopieczny bierze udział, kiedy odbywa się casting, na którym warto się pokazać, ale także kiedy przypadają dni uniemożliwiające zawodowe aktywności, bo przypada w nie wizyta u dentysty, przeprowadzka, operacja psa, ślub cioci, etc. Tu nie ma tajemnic – w tej kwestii agent jest jak sekretarka. Musi o wszystkim pamiętać. Zaniedbanie w tej kwestii może prowadzić do poważnych konsekwencji. Co poza tym? Oczywiście, lektura scenariuszy. Nie, aktorzy nie czytają wszystkich. To manager robi pierwszą selekcję i proponuje podopiecznemu te, na które powinien zwrócić uwagę. Podejść jest kilka, zależą od obranej przez agenta linii. Najczęściej model jest taki, aby role nie powtarzały się i nie ugruntowywały wizerunku. Jeśli aktor zagrał w dwóch filmach wojskowego, zaczyna dostawać sporo ofert kolejnych takich ról. Świadomi rynku impresariowie nie przystają na te propozycje, szukając dla aktora czegoś zupełnie innego, spoza koniunktury. Podobnie z gatunkami. Jeśli aktorka zagrała w trzech komediach, wtedy profesjonalny agent przychylniej spogląda na scenariusze dramatów psychologicznych. Niezwykle ważne dla moich rozmówców jest także to, aby aktora nie „zgrać”. Jeśli jest na kogoś boom, wtedy większość managerów stara się hamować zapędy aktorów na sławę i branie ról w kolejnych filmach, które mogą im przynieść bogactwo i rozgłos. Tak dzieje się przynajmniej w teorii.

Po pierwsze: nie szkodzić

Bo jednak większość agentów, z którymi rozmawiałem, wskazuje na istnienie poważnego problemu w swojej branży. Doświadczamy go także my, widzowie. Chodzi mianowicie o zbyt częstą obecność na ekranach artystów, którzy są na fali. Zdaniem moich rozmówców istnieje grupa agentów-modliszek, którzy chcą wycisnąć z aktora, ile się da, kiedy ten ma swoje pięć minut. Obsadza się go więc we wszystkim, co przynosi sławę i pieniądze. Nie myśli się o przyszłości podopiecznego, a jedynie o doraźnym efekcie. W ten sposób można szybko się wzbogacić, ale jak wiemy, nie da się na takiej fali zbyt długo utrzymać. Co robi manager, kiedy jego aktor przestaje być zasypywany propozycjami ról, talent shows i seriali, bo przejadł się widzom? Przerzuca się na promocję innego artysty, którego zazwyczaj zachęca do siebie sukcesem poprzednika. A to działa, bo kiedy aktorzy widzą, w ilu filmach zagrał ich kolega bądź koleżanka, naturalnie zaczynają interesować się tym, kto stoi za ich sukcesem. Statystyki, co zupełnie zrozumiałe, pokazują, że do drzwi agentów, którzy mają pod swoimi skrzydłami kogoś, kto osiągnął spektakularny sukces, puka o wiele więcej zainteresowanych niż do innych. Niektórzy managerowie mogą z tego korzystać, bo w Polsce wciąż panuje przekonanie, że dla aktora najważniejsze jest, żeby jak najwięcej grać, co, jak twierdzą agenci, nie do końca jest prawdą, bo zgranemu aktorowi trudno znaleźć pracę.

Tak rodzi się problem, który stawia pod znakiem zapytania pierwszą zasadę impresaria, jaką jest dbanie o interesy swojego klienta, a nie swoje. To jak z przysięgą Hipokratesa: po pierwsze nie szkodzić. Oczywiście, ta praca poza twardym kręgosłupem moralnym wymaga także świadomości tego, że karierę aktora planuje się z wieloletnim wyprzedzeniem. Spektakularnych efektów nie można oczekiwać po roku współpracy. Musi więc między agentem i aktorem istnieć silna nić porozumienia i zaufania. Artysta powinien być świadomy, dlaczego manager odradza mu udziały w telewizyjnym show z gargantuicznym honorarium, tak samo, jak musi wiedzieć, dlaczego rolę, która wydaje się stworzona dla niego, proponuje innemu swojemu aktorowi, a nie jemu. Granie do wspólnej bramki jest podstawą, która czasami może zaowocować konfliktami i spięciami, co potwierdza każdy, kto w tej branży pracuje. Relacja musi być partnerska, ale nie powinna – co moi rozmówcy bardzo mocno akcentują – przechodzić w przyjacielską. Niekiedy aktorom zdarza się bowiem od agentów uzależniać. Potrafią zadzwonić do niego w środku nocy, bo coś jest nie tak: mają obawę przed planem, zapomnieli, która scena będzie kręcona, bądź nadzwyczajnie w ich życiu prywatnym zdarzyło się coś, co zaowocowało wywołaniem w nich emocji, o których chcą porozmawiać ze swoim opiekunem. Manager jest więc powiernikiem, spowiednikiem i psychoanalitykiem, który nie może pozwalać sobie na podobne wylewności. Zasada jest prosta: agent aktorowi musi służyć o dowolnej porze dnia i nocy, ale aktor agentowi już nie. Potwierdza to każdy, z kim udało mi się porozmawiać. Jest to jednak problematyczne w agencjach, gdzie czas pracy jest normowany. Trudno przecież oczekiwać, że agent może służyć aktorowi od godz. 9 do 17, skoro, dajmy na to, aktor gra spektakl o 19 i akurat przed nim przydarzy mu się awaria. Freelancerzy już dawno pogodzili się z tym, że w ich pracy nie ma weekendów ani świąt. Twierdzą, że ich aktorzy muszą mieć poczucie stałej managerskiej dostępności. Chociaż ważne jest oczywiście stawianie granic i reagowanie na problem, który rzeczywiście wymaga ingerencji agenta.

Cena wizerunku
Coraz częściej w Polsce, choć to jeszcze nie norma, agent staje się także kreatorem publicznego wizerunku swojego podopiecznego. Odpowiada nie tylko za obsługę mediów społecznościowych, na których umieszcza zdjęcia, posty i aktualizacje, ale także za kontakt z mediami i fanami (odpisuje na wiadomości i listy, wysyła autografy). Każdy dziennikarz wie, że wywiadu do autoryzacji nie odsyła się aktorowi, tylko jego agentowi, który rozmowę jest w stanie nie tylko pociąć, ale też napisać od nowa, a w skrajnych przypadkach nawet zablokować publikację. Mimo coraz bardziej pewnych siebie w tej kwestii managerów, nie upowszechniło się jednak u nas chodzenie na wojnę z dziennikarzami. Wielu moich rozmówców przyznało, że doświadczyło tego, że dziennikarz opublikował w gazecie wersję wywiadu sprzed autoryzacji, w takiej formie, jaką miał nagraną na dyktafonie. Ale do procesów w tych skrajnych przypadkach nie dochodziło. Pomimo słabnącej pozycji mediów, wciąż jednak mało kto decyduje się na dociekanie praw w sądzie i woli o sytuacji zapomnieć.

Wizerunek jest jednak niezwykle ważny, bo przez to, jak aktora postrzegają widzowie, ma on szanse na intratne kontrakty reklamowe. Agent musi na taką szansę pracować latami, zwłaszcza jeśli marzy o wieloletnim kontrakcie z firmą ubezpieczeniową bądź bankiem. Dlatego, z punktu widzenia impresaria, niezwykle ważne jest, by aktor udzielał się charytatywnie, zapewniał o wartościach, które są dla niego ważne, i unikał za wszelką cenę „wtop” i skandali. Agent skupia się na tym, by media społecznościowe zapełniały zdjęcia podopiecznego, z których jasno wynika, że wspiera Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy i Szlachetną Paczkę, działa na rzecz adopcji dzieci i zwierząt, bierze udział w charytatywnych przedstawieniach dla mieszkańców domów dziecka bądź osób i innych grup społecznych, które z racji swojej sytuacji nie mogą pozwolić sobie na bilety do teatru czy kina. Dobrze, żeby przy tym komunikat z mediów społecznościowych płynął taki, że aktor dba o linię i zdrowie poprzez uprawianie sportów i jogi, a także że wyraża troskę o los planety. Takich ludzi dziś lubimy, dlatego agenci bezwzględnie wycinają z wywiadów wszelkiego typu drażliwe kwestie i nie pozwalają podopiecznym angażować się w sprawy polityczne ani komentować życia prywatnego. Moi rozmówcy mówią wprost: trzeba robić, co się da, by zdjęcia z imprezy charytatywnej obiegły internet, a te z bankietów nigdy nie ujrzały światła dziennego. Ta taktyka ma swoje uzasadnienie: dziś na kontrakty mogą liczyć grzeczni i ułożeni, a nie skandaliści i buntownicy. Aktorzy ważą więc, czy bardziej opłaca się nabranie rozgłosu przez skandal bądź kontrowersję i zaistnienie od razu, czy wieloletnia inwestycja, która obrodzi po czasie. Dziś większość decyduje się na to drugie. Choć oczywiście jest mnóstwo wyjątków. Wystarczy podać za przykład aktora, który wystąpił w dwóch niezależnych kampaniach politycznych promujących konkurujące ze sobą partie – Platformę Obywatelską oraz Prawo i Sprawiedliwość.

To w Polsce, a co ze światem? Rodzi się przecież pytanie, czy dziś agenci powinni ograniczać się jedynie do działalności na terenie kraju. W czasach globalizacji dostęp do zagranicznych castingów jest łatwy jak nigdy. Z jednej strony mamy cały szereg tanich lotów, które umożliwiają swobodne podróżowanie, przynajmniej po Europie, z drugiej – wiele castingów odbywa się wirtualnie, więc nie trzeba nigdzie się ruszać. Taki zresztą sposób wydaje się przyszłością także nad Wisłą. Wystarczy spojrzeć na powodzenie projektu Aktorzy Polscy, czyli największej wirtualnej bazy castingowej w kraju, która docelowo zawierać będzie profile wszystkich rodzimych aktorów. Specyfika rynków jest jednak na tyle różna, że moi rozmówcy zgadzają się, że aktor, który ma predyspozycje do tego, by grać za granicą – a więc włada biegle językiem obcym – powinien mieć agentów w innych krajach. Tylko dzięki temu może mieć pewność, że dowie się o ważnych castingach, i że będzie polecany. Bowiem w odróżnieniu od Polski, na rynkach zachodnich najważniejszą osobą, która decyduje o obsadzie, jest reżyser castingu. Są w naszym kraju managerowie, którzy regularnie latają za granicę tylko po to, by kontakty z reżyserami castingu zacieśniać i w ten sposób forsować swoich aktorów w obsadzanych przez nich produkcjach. Praca ta przynosi efekty, ale nie na tyle spektakularne, by działające w ten sposób osoby miały licznych naśladowców. Trzeba jednak zaznaczyć, że to działalność, którą po owocach rozliczać można będzie dopiero za kilka lat. Warto też zaznaczyć, że czasami do agencji zgłaszają się reżyserzy obsady, poszukujący w naszym kraju aktorów lub epizodystów. Wiele z nich działa świetnie – wystarczy spojrzeć na ich strony internetowe, na których chwalą się rolami swoich aktorów w zagranicznych produkcjach. Nie zawsze jednak jest tak kolorowo. Moi rozmówcy przekonywali mnie kilkukrotnie, że byli świadkami tego, jak ich koledzy po fachu kasowali maile zza granicy, bez zapoznawania się z ich treścią, bo nie znali języków obcych. Jest to jednak coraz rzadszy problem niż choćby dekadę temu.

Wróćmy jednak do kwestii, dlaczego rynek polski wciąż się znacząco różni od zagranicznego. Agenci zwracają uwagę, że podstawowym problemem w ich pracy jest to, że w naszym kraju wciąż mieszają się funkcje: nie jest do końca jasne, ani do końca określone, kto za co odpowiada. Pozycja reżysera castingu jest u nas wciąż nieugruntowana, nie jest on na tyle decyzyjny, by móc zagwarantować aktorowi wstęp do filmu. Czasami jego funkcja ogranicza się jedynie do zasugerowania producentowi albo reżyserowi osób do danej roli. Bo obsadzaniem często zajmują się też sami reżyserzy i producenci. W efekcie agent, który trafia na dobry scenariusz, musi walczyć o rolę dla podopiecznego w trójnasób: trzeba nim zainteresować i reżysera castingu, i reżysera filmu, i producenta. Komplikuje to sprawę o tyle, że do momentu podpisania umowy nie ma pewności, że aktor w danej produkcji wystąpi. Nawet, jeśli jedna ze wspomnianych osób daje taką gwarancję. Jednak, jak przekonywało mnie kilku zagadniętych o sprawę producentów i reżyserów obsady, sami agenci przyczyniają się do tego, że rynek tak wygląda. Wielokrotnie byli świadkami sytuacji, kiedy reżyser castingu dzwonił do agenta z propozycją dla aktora, a agent niezależnie kontaktował się z producentem, próbując wpłynąć na niego, by właśnie tego aktora wybrał, czym podważał pozycję reżysera obsady.

Mimo to, agenci chwalą sobie najbardziej współpracę właśnie z reżyserami castingu (co działa w dwie strony), którzy wiedzą dokładnie, kogo poszukują, a agenci dokładnie wiedzą, kogo mają zaoferować. Można się więc najszybciej porozumieć i najłatwiej dojść do konsensusu. Istnieje też pole do twórczej dyskusji, bo reżyserzy obsady są bardziej elastyczni niż reżyserzy filmowi. Łatwiej również przeforsować u nich twarze nierozpoznawalne, dać szansę osobom dopiero w tej branży zaczynającym. Choć tutaj panuje pewna niezgoda: reżyserzy castingu uważają, że to oni powinni odpowiadać za promocję twarzy nieogranych, a agenci chcą brać tę funkcję na siebie. Moi rozmówcy zwracają też uwagę, że reżyserzy filmowi najchętniej pracują z osobami, które już znają. Zazwyczaj ma być tak, że twórca ma w już głowie obsadzone pięć głównych ról, a do agencji zwraca się z prośbą o pomoc w doborze drugiego planu i epizodystów. Dochodzi jeszcze kwestia producenta, który chętnie widziałby na ekranie twarze rozpoznawalne, żeby tzw. nazwisko dobrze wyglądało na plakacie. Nowym graczem jest dystrybutor, który coraz częściej pojawia się już na etapie developmentu projektu (także w charakterze koproducenta). Już wtedy obmyśla strategię marketingową filmu, w której chce uwzględnić aktorów, pomocnych w zachęceniu widzów do pójścia do kina, co dla agentów jest kolejnym ograniczeniem.

Prowizja bez kodeksu
Nic więc dziwnego, że także prowizje od umów różnicują się w zależności od stopnia doświadczenia i rozpoznawalności aktora. Kiedy świeżo upieczony absolwent szkoły przychodzi do agencji, musi liczyć się z tym, że odda jej nawet połowę swoich dochodów. Agenci tłumaczą, że tylko w ten sposób mogą pozwolić sobie na to, żeby młodą osobą zająć się należycie i móc poświęcić jej tyle samo czasu, ile poświęcają znanemu, rozpoznawalnemu podopiecznemu. Wraz z rozwojem kariery i przynoszeniem coraz większych pieniędzy do agencji widełki maleją. Nie ma jednak w Polsce obowiązującego kodeksu. Managerowie nie konsultują się w sprawie ujednolicenia stawek. Większość z nich działa intuicyjnie, a prowizje, które pobiera, to efekt negocjacji z aktorami. U jednych jest to 10 proc., u innych 15, jeszcze u innych – 20. Średnia waha się w tym zakresie, choć zdarzają się od niej odstępstwa.

Brak kodeksu, który obowiązywałby agentów, odbija się najczęściej na nich samych i na reprezentowanych aktorach. W zależności od zdolności negocjacyjnych impresaria, ale też tego, na co mogą pozwolić sobie aktorzy, różnicują się stawki za ich dzień zdjęciowy, co mają wykorzystywać producenci. Moi rozmówcy mówią, że zaledwie kilka razy w karierze zdarzyło im się, że wspólnie z innymi agentami zbuntowali się przeciwko takim praktykom. Producenci dużych filmów, którzy doskonale znali stawki za dzień zdjęciowy aktorów, jakich chcieli zatrudnić, proponowali kwoty znacznie niższe, powołując się na stawki wynegocjowane w innych agencjach. Zazwyczaj w przypadkach takich produkcji kolejni agenci ulegają, ale zdarzyło się, że skontaktowali się ze sobą i solidarnie powiedzieli „nie”, walcząc o regularne kwoty. Te nieliczne przypadki zakończyły się sukcesem managerów, bo producenci ustąpili. To jednak rzadkie postępowanie zespołowe, nad czym impresariowie utyskują. Moi rozmówcy twierdzą, że gdyby działało coś na kształt stowarzyszenia agentów czy innej organizacji zrzeszającej, wtedy ich praca byłaby znacznie łatwiejsza. Wciąż jednak odczuwają niepokój, że skoro to zawód nie wyuczony, tylko nabyty, w praktyce, może się okazać, że koledzy wykonują go o wiele skuteczniej, mają lepsze rozwiązania i pomysły, co po upublicznieniu doprowadziłoby do tego, że aktor zdecydowałby się przejść do konkurencji.

Moi rozmówcy podkreślają jednak, że taki strach jest bezzasadny, bo rynek filmowy w Polsce jest na tyle kameralny, że i tak wszyscy wszystko wiedzą. Aktorzy przecież znają się ze sobą, rozmawiają prywatne, jak i w pracy, wymieniają się informacjami ze swojego życia i ze współpracy z agentem. Naturalnym jest, że na ten temat się plotkuje, tak samo, jak nikogo nie dziwi, że aktorzy chcą dowiedzieć się, na jakich warunkach pracują koledzy, i czy konkurencja nie oferuje lepszych warunków. To przecież element ich zawodowego życia, a pracować każdy chce w jak najlepszych warunkach. A o tym, że agenci wrośli już w krajobraz filmowego życia w Polsce, można się przekonać, kiedy spojrzy się, jak mała jest ilość aktorów i aktorek w naszym kraju, którzy decydują się na działanie bez nich. Młodemu pokoleniu trudno sobie właściwie wyobrazić, jak wyglądałaby ich praca bez pomocy managera.

Za to czasy sprzed działania agencji doskonale pamiętają aktorzy, którzy karierę zaczęli przed 1989 rokiem. To właśnie wtedy działalność rozpoczęła pierwsza agencja w Polsce, założona przez Jerzego Gudejkę, który sam trudnił się aktorstwem. Przeszedł kurs księgowości, zdał egzamin przed komisją Cechu Rzemiosł Różnych i rozpoczął nowy etap życia zawodowego. Jak wielokrotnie tłumaczył w wywiadach, do zmiany profesji zachęciło go poczucie bycia na marginesie X Muzy, kiedy grał w teatrach pozawarszawskich. Przy centralizacji życia filmowego w stolicy aktorom z mniejszych miast trudno było bez przeprowadzki liczyć na rozwój kariery w filmie. Gudejko poczuł, że potrzebny jest ktoś, kto reprezentowałby ich interesy, czuwał nad kalendarzem, znał plany wakacyjne i umiał do artystów dotrzeć. Bo to kwestia niezwykle istotna. Dziś praca managera odbywa się w dużej mierze przez telefon i pocztę elektroniczną. Natomiast w 1989 spora część branży nie była wyposażona nawet w telefon stacjonarny. W wywiadzie udzielonym Annie Kilian Gudejko wspomina, że do aktorów dzwoniło się zazwyczaj do teatru, w którym grali, przed próbą, po niej, albo w trakcie przerwy, natomiast do tych, którzy mieli szczęśliwie w domu telefon, dzwoniło się wieczorami. Sam Gudejko aparatu w domu nie posiadał. Telefony wykonywał z automatu publicznego, przed którym stał wieczorami kilka godzin, wyposażony w woreczek ze złotówkami. Rozwój technologiczny znacznie jakość tej pracy poprawił. Dziś łatwo nie tylko się z aktorem skontaktować, ale też dysponować jego materiałami, czyli tak zwanym portfolio. Na początku lat 90. zdjęcia funkcjonowały na zasadzie odbitek, które co rusz ginęły w rękach reżyserów i producentów. Wykonanie nowych zlecano jeszcze wtedy, kiedy agencja dysponowała kilkoma kopiami, bo ich los z łatwością można było przewidzieć. Agenci szybko uczyli się zaradności i stawiania problemom czoła. Było warto, bo ich podopieczni, ale też producenci i reżyserzy, docenili ich obecność w filmowym krajobrazie Polski.
Co nie zmienia faktu, że z trzech pionierskich agencji w Polsce: Gudejko, Praxis (tę założył też aktor – Bogusław Linda) i Star System – przetrwała i radzi sobie świetnie ta pierwsza, zrzeszając około 400 profesjonalnych aktorów. Następne lata przyniosły jednak kolejne mocne firmy: w 1991 roku otworzyło się Studio ABM we Wrocławiu prowadzone przez Bartosza Stasinę, które dziś jest największą agencją aktorską działającą poza Warszawą, w 1993 Zofia Nasierowska i Małgorzata Komornicka założyły w stolicy Passę, a w 1996 Lucyna Kobierzycka zainaugurowała działalność agencji aktorskiej L*Gwiazdy. To właśnie one wyznaczają dziś standardy działania w kraju. Każda z nich wypromowała potężną ilość aktorów, a ich pozycja wydaje się niezagrożona, na co pracowały kilkanaście lat. Bo dopiero w drugiej dekadzie XXI wieku zaczął popularyzować się system pracy agentów-freelancerów. Dzisiaj ich ilość jest raczej stała, wysyp zakończył się, dając poczucie nasycenia rynku.

Rozpoznawalność agentów w środowisku filmowym pokazuje jednak skuteczność ich działania. Moi rozmówcy często zwracają uwagę na to, że jednym z podstawowych obowiązków agenta jest bywać na festiwalach, galach, premierach. Muszą znać ich producenci, reżyserzy castingów i reżyserzy filmowi (coraz częściej też dystrybutorzy), którym trzeba aktora zaprezentować tak, żeby został zapamiętany. Najprostszy sposób? Zaproszenie takiej osoby do teatru na spektakl, w którym aktor gra. Jeśli zwróci na niego uwagę, wtedy są spore szanse na propozycję roli w filmie. Może nie od razu dużej, ale po nitce do kłębka. A do teatru o wiele łatwiej kogoś wyciągnąć na stopie koleżeńskiej, niż liczyć na to, że przyjdzie na spektakl, kiedy dostanie zaproszenie pocztą tradycyjną od zupełnie anonimowej osoby. O ile aktor zabiega o popularność wśród widzów, agent musi zabiegać o rozpoznawalność w branży.

Na koniec warto jeszcze odnotować osobiste ambicje osób, które pracują jako impresariowie. Rozmowy z tymi ludźmi dały mi bowiem przekonanie, że w przeważającej ilości przypadków stoi za nimi coś więcej niż tylko zmysł biznesowy. Często wyrażają w swojej pracy także własną miłość do kina. Chęć dołożenia cegiełki do budowy naszej kinematografii objawia się na wiele sposobów. Sporo agentów, którzy wiedzą, że ich aktor ma akurat wolniejszy czas, zachęca podopiecznych do udziału w produkcjach studentów szkół filmowych czy realizacji ambitniejszych projektów za mniejsze pieniądze. Scenariusz przecież może zachwycić managera nawet bardziej niż aktora, a jeśli jest przy tym nie tylko biznesmenem, ale też kinomanem, wtedy zależy mu na jego realizacji, więc w pozyskaniu aktora może okazać się największym sojusznikiem reżysera czy producenta. Warto pamiętać o tym przy kompletowaniu obsady, bo – co zaznaczają moi rozmówcy – w świadomości społecznej wciąż jeszcze pokutuje obraz agenta-potwora, który skrzętnie walczy o każdą złotówkę. Tymczasem praca w tym zawodzie bywa nie tylko sposobem na zarabianie pieniędzy, ale też realizacją pasji. Najłatwiej jest się o tym przekonać, oglądając ulubiony serial managerów filmowych w Polsce – amerykańską Ekipę, która ma na koncie kilkadziesiąt nagród (w tym Emmy i Złoty Glob). Chociaż przedstawia zupełnie inną rzeczywistość rynku filmowego, jednocześnie odsłania tęsknoty i ambicje ludzi, uprawiających profesję agenta na całym świecie. Nie taki agent straszny, jak go malują.

Artur Zaborski / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 66, 2017  31 marca 2018 23:03
Scroll