Baza / Środowisko filmowe
Baza / Środowisko filmowe
fot. Kuba Kiljan / Kuźnia Zdjęć
Krytyk niepotrzebny
Krytyka filmowa dawniej i dziś a etos zawodu krytyka. Czy sztuka X Muzy nadal potrzebuje tej profesji?
Kiedyś krytyk filmowy to był gość. Miał wiedzę, autorytet, popularność, nawet pewną władzę, bo współdecydował o tym, jakie filmy państwowy dystrybutor powinien kupić na polskie ekrany (tylko pieniędzy zawsze miał mało, co jasno wynika chociażby z książki wspomnieniowej o Marii Kornatowskiej). Wyraźnie odróżniał się od „prostego” recenzenta, oceniającego bieżący repertuar na łamach jakiejś gazety. Tak naprawdę, w czasach PRL-u krytyków filmowych było niewielu, może nawet dałoby się ich zliczyć na palcach rąk. Aleksander Jackiewicz, Konrad Eberhardt, Zygmunt Kałużyński, Maria Kornatowska, Jerzy Toeplitz, Krzysztof Mętrak, Stanisław Janicki, Jerzy Płażewski… Wymieniam tych, którzy pierwsi przyszli mi do głowy.
Chciałbym się zresztą w tym momencie odwołać do własnych wspomnień, bo też moja fascynacja kinem zaczęła się właśnie od krytyków filmowych. Od programów „W starym kinie”, w których Stanisław Janicki ze swadą opowiadał o dawnych gwiazdach i filmach, a potem prezentował jakąś przedwojenną produkcję (najbardziej lubiłem, gdy była to któraś z polskich komedii – nieważne, że dzisiaj wszystkie one wydają mi się durne); od książek Aleksandra Jackiewicza z serii „Moja filmoteka”, które dostałem pod choinkę. Zawierały one krótkie felietony i eseje poświęcone konkretnemu dziełu, reżyserowi albo zjawiskom i motywom przewijającym się przez historię kina. Nie zawsze rozumiałem, o co chodzi, nie kojarzyłem nazwisk i licznych u tego autora odwołań do literatury, ale podobał mi się jego styl – z jednej strony erudycyjny i pełen dygresji, z drugiej, przystępny, klarowny, ironiczny. Najbardziej jednak fascynowały mnie zamieszczone w książce czarno-białe fotosy. Gorąco pragnąłem, by ożyły. Sam, w swojej dziecięcej wyobraźni dopisywałem im ciąg dalszy, wysnuwałem z nieruchomego zdjęcia cały film. Marzyłem, żeby obejrzeć to wszystko, o czym Jackiewicz pisze. W czasach przedinternetowych, w państwie demokracji ludowej reglamentującym także dobra kultury, w peryferyjnym Poznaniu (który, w przeciwieństwie do Warszawy, nie miał kina Filmoteki Narodowej), z marnym kieszonkowym i kilkoma zaledwie latami na karku, nie było to łatwe.
Jackiewicz prowadził zresztą także programy w telewizji. Pogawędkę ilustrował fragmentami filmów, podsycającymi dziecięce pragnienia. Czasami przedstawiał jakieś dzieło w całości. Ambitnie starałem się je obejrzeć od początku do końca, choć często nie dawałem rady. Jednak były one za trudne na mój mały rozumek. Dlatego też do dzisiaj uważam, że najpiękniejszy film wyświetla się w naszej głowie, a nie na ekranie.
Krytyka filmowa łączyła się więc w tamtych czasach z edukacją. Teraz byłoby to w telewizji nie do pomyślenia – elegancki starszy pan, który peroruje na mądre tematy. Kadr jest statyczny, kamera filmuje go dostojnie, nie lata z lewa na prawo, jakby owsiki miała. I w dodatku wszystko to trwa co najmniej pół godziny.
Na brak pism filmowych w PRL-u też nie można było narzekać, chociaż często – zwłaszcza „Film” (który ukazywał się co tydzień!) – były one towarem deficytowym, sprzedawanym spod lady. W czasach licealnych odkryłem „Kino na świecie”, które przedrukowywało teksty z zagranicznych czasopism. Polowałem w księgarniach i antykwariatach na książki o kinie, w latach 80. wydawane zresztą paskudnie, na szarym papierze, pozbawione zdjęć (vide – świetny „Eros i film” Marii Kornatowskiej).
Trzeba też przypomnieć o jeszcze jednym aspekcie statusu społecznego krytyków. Byli oni – w porównaniu z resztą kinomanów – uprzywilejowani. Jeździli bowiem na zagraniczne festiwale (do Cannes, Wenecji, Berlina itd.), oglądali tam filmy, które do Polski albo trafiały z dużym opóźnieniem, albo (przeważnie) nie trafiały wcale. „Z ekranów świata” – tę rubrykę w „Filmie” czytałem najchętniej, z wypiekami na twarzy.
Kiedy to wszystko się skończyło? Chyba jednak nie w latach 90., po zmianie ustrojowej. Owszem, bezwzględny kapitalizm wykończył parę tytułów prasowych, inne zaś zmusił do zmiany formuły (i tak, np. „Film” z tygodnika stał się miesięcznikiem). Spowodował też zapaść na rynku książki filmowej – miejsce niedochodowych filmoznawczych rozpraw zajęły plotkarskie biografie gwiazd. Ale krytyk wciąż cieszył się prestiżem – zwłaszcza ten, który pracował dla ogólnopolskich mediów. I wciąż czerpał z tego niejakie korzyści. Pamiętam, że gdy na przełomie stuleci pojechałem po raz pierwszy z ramienia „Filmu” na festiwal do Berlina, opłacono mi podróż, wypłacono diety, miałem bezpłatne zakwaterowanie i akredytację, a nawet dostałem od organizatorów kieszonkowe (bo Berlinale wciąż wspomagało biednych dziennikarzy z Europy Wschodniej). Dzisiaj brzmi to jak baśń o Eldorado.
Momentem przełomowym było niewątpliwie umasowienie internetu, rozkwit stron www, portali społecznościowych i powolne, ale konsekwentne zanikanie prasy. Jeszcze dziesięć lat temu zdecydowaną większość tekstów pisałem dla „papieru”, jedynie sporadycznie trafiały się zamówienia od wydawców internetowych. Stopniowo te proporcje uległy odwróceniu. Ale to nie medium jest tutaj problemem, lecz gwałtowne trzęsienie ziemi, które obróciło w niwecz dotychczasowe kryteria, standardy, wymogi… Mamy wysyp blogerów, vlogerów, youtuberowych znawców – mało który z nich zasługuje, wedle dawnych reguł, na miano krytyka czy choćby recenzenta. Gadają, co im ślina na język przyniesie, piszą byle jak, popełniając wszelkie możliwe błędy językowe i merytoryczne. Nie ma już dzisiaj czasu na głębszy namysł, gdyż potrzebna jest szybka i „zajebista” reakcja. Repertuar kin zmienia się błyskawicznie, premier mamy od kilkunastu do kilkudziesięciu w miesiącu (a jeśli wliczać także premiery DVD, telewizyjne, internetowe i na wszelkich możliwych platformach medialnych, to wyjdzie nam grubo ponad setka), amerykańskie superprodukcje trafiają w tym samym czasie na ekrany całego świata… Zdanie krytyka – tego, który się mądrzy, bo wydaje mu się, że ma kompetencje – mało kogo obchodzi, zwłaszcza gdy jest ono odmienne od obiegowych opinii (że np. "Dunkierka" to arcydzieło, a "Szatan kazał tańczyć" obciach). Dziennikarze filmowi generalnie zesłani zostali do obsługi działu promocji. Robią wywiady z twórcami najnowszych produktów, uprawiają marketingową propagandę, wyszukują ciekawostki i sensacyjki. Spójrzmy, jak obecnie wygląda chociażby strona najpopularniejszego serwisu filmowego – Filmweb.pl. Recenzje zepchnięto do kąta, czołówkę okupują zaś „newsy”, „box office”, „rankingi” i „zwiastuny”.
Może to, co napisałem, wygląda jak narzekania starego piernika, któremu marzy się powrót do pięknych, mitycznych czasów. Do jakiejś złotej ery krytyki filmowej. Nic takiego. Nawet, jeśli nie podoba mi się wiele aspektów współczesnej kultury, zdaję sobie sprawę, że nie ma co biadolić. Trzeba stawić czoła wyzwaniom współczesności. Dobrą jej stroną jest to, że krytyka może wreszcie stać się całkowicie bezinteresowna. By to jednak nastąpiło, trzeba najpierw głośno powiedzieć, że krytyk nie ma zobowiązań marketingowych, towarzyskich ani systemowych. Ma wyłącznie zobowiązania intelektualne. Bliskie jest mi stanowisko Tadeusza Sobolewskiego, który pisze – odwołując się do André Bazina – że krytyka poszerza znaczenia. „Jest niepotrzebna, ale konieczna”. Gdyż sztuka niepoddana interpretacji i refleksji umiera, staje się jednocześnie niepotrzebna i niekonieczna.
  Zadanie stawia więc sobie krytyka niewdzięczne, lecz zarazem – jeśli podejdziemy do niego bez frustracji i nadmiernych oczekiwań względem siły oddziaływania – pasjonujące, a nawet rozkoszne. Czy ktokolwiek to doceni? Czy ktoś nam za nasz wysiłek jeszcze zapłaci, choćby parę groszy? Tego nie wiem. Albo nie chcę wiedzieć. Bo przeczucia mam raczej niedobre.


Bartosz Żurawiecki / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 73, 2017  4 marca 2018 14:12
Scroll