Baza / Technologia i archiwa
Baza / Technologia i archiwa
Wystawa "Od negatywu do kopii filmowej", 2013 r.
fot. Tomasz Komorowski
Detektyw pośród celuloidu. Mieczysław Kuźmicki
Z Mieczysławem Kuźmickim, dyrektorem Muzeum Kinematografii w Łodzi, rozmawia Stanisław Zawiśliński.
Czy pamięta pan swoją pierwszą wizytę w muzeum?
Tak. I to stosunkowo dobrze. Miałem pewnie sześć czy siedem lat, gdy ojciec zaprowadził mnie do Muzeum Morskiego (dziś – Narodowego) w Szczecinie, bo tam mieszkaliśmy. Już sam poniemiecki (tak się wówczas u nas mówiło!), solidny gmach tego muzeum wywarł na mnie kolosalne wrażenie, ale najbardziej zapamiętałem to, że przed wejściem do sal wystawowych kazano mi założyć wielkie kapcie.

I te kapcie sprawiły, że potem postanowił pan zostać muzealnikiem?
Nie, ale nie byłem zaskoczony tym, że w końcu nim zostałem. W dzieciństwie i wczesnej młodości, przy okazji rozmaitych podróży, wycieczek szkolnych i wyjazdów turystycznych, często zwiedzałem muzea i skanseny. Interesowały mnie gromadzone w nich eksponaty, historia i różne stare rzeczy. Nie ukrywam, że już podczas studiów brałem pod uwagę możliwość ewentualnej pracy w jakimś muzeum, choć specjalnie do tego nie dążyłem.
 
A co pan studiował?
Polonistykę na Uniwersytecie Łódzkim. Jako specjalizację obrałem filmoznawstwo, ponieważ fascynowało mnie kino. Po studiach najpierw pracowałem w Miejskim Zarządzie Kin w Łodzi. Byłem kierownikiem kilku łódzkich kin, oczywiście nie jednocześnie. W młodości zacząłem też zbierać plakaty filmowe. Zwłaszcza polskie, bo były znakomite, bardzo się wyróżniały na tle innych. Niejednokrotnie były zresztą ciekawsze i piękniejsze niż filmy, dla których je przygotowano.


Mieczysław Kuźmicki, fot. Archiwum prywatne Mieczysława Kuźmickiego

Jakieś inne rupiecie też pan kolekcjonował?

Nie takie, którymi mógłbym się chwalić. Chociaż mawia się czasem, że muzea to rupieciarnie, ale to nieprawda. Tam są skarby. Ocalona przeszłość. W muzealny świat wszedłem w połowie lat 70. ubiegłego wieku. Otrzymałem ofertę pracy w nowopowstałym Muzeum Historii Miasta Łodzi, które urządzono w byłym Pałacu Poznańskiego. To było ciekawe miejsce. Znalazło w nim pracę kilku moich rówieśników, wówczas dwudziestoparolatków, a ja zajmowałem się działem kultury filmowej. Mogłem w nim robić to, co lubiłem, a na dodatek mój dział stał się zaczątkiem przyszłego Muzeum Kinematografii. Współuczestniczyłem w jego powstawaniu od samego początku.  

Wielkimi orędownikami powołania do życia tej placówki byli, jak wiadomo, ludzie związani z łódzkim środowiskiem filmowym, a zwłaszcza ze Szkołą Filmową.
To prawda. Gdyby nie potencjał intelektualny łódzkiej Szkoły Filmowej, droga do stworzenia Muzeum Kinematografii byłaby trudniejsza. I może dłuższa. A i tak trwała blisko dziesięć lat. Profesorowie i czołowi wykładowcy Szkoły Filmowej byli naszymi konsultantami i doradcami. To profesor Jerzy Kotowski wskazał mieszczący się blisko szkoły i służący jej studentom jako atelier pałac Scheiblera jako najlepszą lokalizację dla muzeum. Udało się je tu urządzić. Z kolei profesor Jerzy Toeplitz był pierwszym przewodniczącym naszej Rady Programowej. A jeszcze blisko współpracowaliśmy wtedy z historykiem kina profesorem Władysławem Jewsiewickim.


Tadeusz Jaworski w Muzeum Kinematografii, fot. Tomasz Komorowski, 2012 r.

Początkowo na działalność Muzeum Kinematografii składały się przede wszystkim wystawy…

Przez pierwsze lata pałac dawnego „króla bawełny” nieustannie przystosowywaliśmy na potrzeby ekspozycji stałych i wystaw czasowych. Prowadziliśmy – muzeum kierował wówczas dr Antoni Szram, były konserwator zabytków i historyk sztuki – intensywne prace adaptacyjno-konserwatorskie, a jednocześnie  dużym wysiłkiem gromadziliśmy zbiory: dokumenty, plakaty, taśmy z filmami, zdjęcia, sprzęt filmowy, urządzenia związane z rozwojem technologicznym kina, itp. Dzisiaj w księgach inwentarzowych muzeum zapisanych jest ponad 50 tysięcy eksponatów. Mamy liczące przeszło tysiąc pozycji archiwum filmowe.

A co jest wizytówką zbiorów? 
Na pewno jest nią kolekcja latarni magicznych i zabawek optycznych z końca XIX i początku XX wieku, a także salonowy mutoskop i oryginalny, wciąż działający fotoplastykon. Przechowywane, opracowywane i udostępniane do badań naukowych są archiwalia i liczne pamiątki po wybitnych twórcach polskiego kina, m.in. Wojciechu Jerzym Hasie, Andrzeju Munku, Janie Rybkowskim, Eugeniuszu Cękalskim, Aleksandrze Fordzie z okresu jego pobytu w Danii czy Jerzym Kotowskim. Posiadamy największy w kraju zbiór dokumentów i pamiątek po wielkiej gwieździe niemego i międzywojennego kina – Poli Negri. Udało nam się pozyskać część znakomitych projektów scenograficznych Jerzego Skarżyńskiego do "Sanatorium pod Klepsydrą", "Rękopisu znalezionego w Saragossie" i "Lalki". Pokaźna i urozmaicona jest nasza kolekcja plakatów filmowych, wśród których są też afisze jeszcze sprzed I wojny światowej. Wśród plakatów są np. monograficzne kolekcje międzynarodowych plakatów do filmów z Polą Negri, filmów Andrzeja Wajdy czy Romana Polańskiego.
 

Maria Kornatowska i Agnieszka Holland podczas promocji książki "Magia i pieniądze", fot. Tomasz Komorowski, 2002 r.
 
I to przyciąga publiczność?

Współczesne muzeum, aby było zauważane na rynku ofert kulturalnych i stale odwiedzane, musi być swego rodzaju jarmarkiem atrakcji. Nie wystarczy gromadzić i udostępniać zbiory, choć to podstawa. Potrzebne są działania na wielu  poziomach, adresowane do różnych grup wiekowych. Tak staramy się działać. Od kilku lat w odrestaurowanych pomieszczeniach starej wozowni działa kino Kinematograf, jest nowa galeria wystawiennicza. Są też nowe pomieszczenia administracyjne, magazynowe, pracownie i dwa pokoje gościnne. Organizujemy mnóstwo spotkań z twórcami, najczęściej z reżyserami, aktorami, scenografami, scenarzystami, ale także z producentami, dźwiękowcami. Muzeum jest organizatorem kilku festiwali, m.in. muzyki filmowej z oryginalnym założeniem prezentacji jednego tylko, w każdej edycji innego polskiego kompozytora, a także dokumentu filmowego „Człowiek w zagrożeniu”… No i muszę podkreślić nasze dokonania edytorskie. Ukazało się kilkadziesiąt publikacji, najczęściej towarzyszących wystawom, choć nie tylko. Nasza opublikowana w 2011 roku monografia pałacu Scheiblera i muzeum została wyróżniona w prestiżowym konkursie o nagrodę Złotego Ekslibrisa; stała się też bestsellerem, bo nakład już został wyczerpany.

Kto odwiedza muzeum?
Młodzież, studenci (nie tylko Szkoły Filmowej), naukowcy, wycieczki szkolne. Od kilku lat notujemy frekwencję na stałym poziomie – 50-60 tysięcy zwiedzających rocznie, z dość licznymi gośćmi z zagranicy. Pojawiają się często dla jednego, wybranego obiektu. Na przykład mieliśmy grupkę z Mongolii, która przyjechała tylko po to, żeby obejrzeć stojącą przed wejściem do sali kinowej rzeźbę, przedstawiającą Mateusza Birkuta z Człowieka z marmuru.

Głośno jest o waszych wystawach biograficznych poświęconych m.in. Krzysztofowi Kieślowskiemu, Jerzemu Kawalerowiczowi, Andrzejowi Wajdzie, Agnieszce Holland, Romanowi Polańskiemu czy Poli Negri. Cieszą się zainteresowaniem w Polsce i są eksportowane do wielu krajów…
Nie spodziewałem się, że te wystawy będą odnosiły aż takie sukcesy. To także pana zasługa, bo zainicjował pan ekspozycję o Kieślowskim, która objechała kilkadziesiąt krajów. Trafiła nawet do Singapuru. Byłem zaskoczony, że tam, gdzie "Dekalog" był zakazanym filmem, Kieślowski był uznawany za wielką postać. Wędrówki naszych wystaw to potwierdzenie zainteresowania polskim kinem, a jednocześnie promocja naszej kultury, muzeum i miasta Łodzi.


Andrzej Wajda na wystawie scenografii Allana Starskiego, fot. Tomasz Komorowski, 1999 r.

Ile trwa przygotowanie atrakcyjnej wystawy muzealnej?

Nie ma reguły – czasem pół roku, czasem dłużej niż rok. To żmudny, długotrwały proces związany nie tylko ze zbieraniem eksponatów, ale także z pozyskiwaniem funduszy. Niekiedy przypomina pracę detektywa. I taką wykonują moi współpracownicy. To muzealnicy-pasjonaci. Szalenie kompetentni, wspaniali ludzie, oddani muzeum i kinu. Moja rola polega na tym, aby im nie przeszkadzać i umiejętnie „zarządzać” ich pomysłami i inicjatywami.
 
Czy po dwudziestu ośmiu latach nie znudziło się panu to samo miejsce pracy?
Wspomniałem już, że robię to, co lubię. Jestem szczęściarzem. Mam poczucie, że nie stoimy w miejscu – ani ja, ani muzeum.  Nieustannie pojawiają się nowe wyzwania, nowe zadania. W  najbliższych planach jest budowa na dziedzińcu muzeum odtworzonej fontanny oraz podziemnego obiektu wystawienniczego skomunikowanego z pałacem. Są już wykonane projekty, mamy nawet pozwolenie na budowę, choć ciągle nie ma na nią pieniędzy. Staramy się o środki i mam głębokie przekonanie, że je zdobędziemy. A nowe przestrzenie wystawowe są nam bardzo potrzebne, chcielibyśmy częściej pokazywać obiekty wielkoformatowe, elementy scenografii czy nawet fragmenty dekoracji.

Nie obawia się pan, że rozwijające się muzea wirtualne wyprą niebawem te tradycyjne, takie jak Muzeum Kinematografii?
Nie obawiam się tego. My również korzystamy z dobrodziejstw nowych technologii. Cyfryzujemy zbiory. Reklamujemy się w internecie, na Facebooku. Jesteśmy multimedialnym ośrodkiem kultury. Zdaję sobie sprawę z zachodzących przemian i nowych potrzeb, ale jestem przekonany, że świat wirtualny i przestrzeń muzealna mogą i będą się uzupełniać. Ci, którym wystarczy kontakt z kopiami „staroci” dostępnymi na laptopie, może do nas nie przyjdą, ale ci, którzy chcą zobaczyć oryginał, realny eksponat i spotkać się bezpośrednio z twórcami kina, trafią do nas. Do „żywego” muzeum. Bez kapci.


Stanisław Zawiśliński / Magazyn Filmowy SFP 33/2014  15 lipca 2014 17:25
Scroll