Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Festiwale. Liczy się współuczestnictwo
Rozmowa z kulturoznawcą dr Karolem Jachymkiem
W Polsce mamy zatrzęsienie festiwali. Co je łączy?
Na podstawowym poziomie wszystkie festiwale – od festiwalu literatury, po festiwal muzyczny i filmowy – są podobne. Wpisują się one w definicję wielozmysłowej kultury iwentu (tak właśnie zapisanego), pojęcia omówionego chociażby przez Tomasza Szlendaka w 2010 roku, której najważniejszą cechą jest różnorodna wielobodźcowość. Na festiwalu oglądamy filmy, spotykamy się z artystami, uczestniczymy koncertach, tematycznych kolacjach, wystawach – mamy do czynienia z oddziaływaniem na wiele zmysłów.


Karol Jachymek, archiwum prywatne

Wystawa, koncert, kolacja – wszystko na festiwalu. Czy kulturalne życie pozafestiwalowe wciąż istnieje?

To przejaw procesu, który możemy nazwać festiwalizacją. Tendencja ta określa zjawisko, kiedy nasze życie kulturalne przyjmuje formę ekscesu i zaczyna ograniczać się do świąt, festiwali, festynów zorientowanych na masowy odbiór i przesadną wielozmysłowość. Nie ma chyba miasta, które nie miałoby własnego festiwalu, nawet jeśli to festiwal śledzia czy golonki. Festiwale często angażują wszystkie środki ekonomiczne, całą politykę kulturalną. Nic dziwnego – są znakomitym nośnikiem marketingowym, doskonale skupiają ruch turystyczny, budują wizerunek. Ma to efekt uboczny: w małym mieście, w którym odbywa się wielki festiwal, przez resztę roku może dziać się niewiele, bo „duży może więcej” i wielka impreza dostaje większość budżetu na kulturę.

Co przyciąga widzów na festiwale?
Odbiór tego, co wyświetlane jest na ekranie jest bardzo indywidualny, ale w wypowiedziach uczestników festiwali paradoksalnie filmy często są najmniej ważne. Liczy się współuczestnictwo. Oczywiście filmy są najważniejsze na festiwalach wielkiej trójki, z uświęconym tradycją Konkursem Głównym, w Cannes, Wenecji, Berlinie i im podobnym imprezach, ale wystarczy przywołać LAF w Zwierzyńcu, Lubuskie Lato Filmowe, Kameralne Lato w Radomiu, gdzie konkursy, jeśli są, stanowią dodatek. Tam jedzie się po doświadczenia, dyskusje. Jedzie się także po to, by spotkać się z ludźmi otwartymi, szczerymi, mającymi podobne zainteresowania.

Tam możemy godzinami rozmawiać tylko o filmach...
W ogóle możemy rozmawiać. Jadąc na festiwal i spotykając osoby, które podjęły tę samą decyzję, od początku zakładamy ich podobieństwo do nas. Trzeba też pamiętać, że film dla każdego z nas jest inny, mówią o tym, tyle że w kontekście filmoterapii, Martyna Harland i Tomasz Raczek – połowa filmu powstaje nie na ekranie, a w nas samych. Dlatego tak ważna jest wspólnota, z którą obraz się ogląda, a następnie o nim rozmawia. Kolektywność jest u samego jądra festiwalu. Na imprezy filmowe jeździ się również po i dla pewnych wartości. Wyjazd na konkretny festiwal jest deklaracją światopoglądową. Powiedz mi, na jaki festiwal jedziesz, a powiem ci kim jesteś – to oczywiście znaczne uproszczenie, ale mówiąc, że jedziemy na Nowe Horyzonty, inni automatycznie mogą widzieć w nas dobrze sytuowanego hipstera. Oczywiście to przypinanie łatek, może być dosyć krzywdzącym mechanizmem. 

Festiwal to hierarchia – widzów, krytyków, gości. Nie może być wspólnoty bez struktury?

Uczestników festiwalu poznajemy po plakietkach, opaskach, które zresztą potrafimy przechowywać latami, bo te „totemy” świadczą o wspólnocie, w której uczestniczymy, o przynależności do grupy, o naszych pasjach czy posiadanym przez nas systemie wartości. Pozycją w hierarchii możemy zaspokoić chociażby wewnętrzną potrzebę narcyzmu, możemy bezkarnie się pochwalić, bo działamy w ramach pewnej konwencji. My wcale nie zadzieramy nosa, to kawałek plastiku poświadcza za nas, że jesteśmy kinomanami. Zresztą podobna sytuacja ma miejsce w korporacjach, choć to oczywiście odmienna rzeczywistość, gdzie rangi juniora, seniora itd. nie tylko strukturyzują, ale także dowartościowują i budują swego rodzaju folklor.


Dwa Brzegi, fot. Jacek Czerwiński


Letni festiwal to łatwy festiwal dla przyjezdnego turysty?

Festiwale, niezależnie zresztą od tego, czy mówimy o ich „lekkiej“ odmianie, moim zdaniem powinny mieć różnorodną ofertę. Nie widzę przeszkód, by na jednej imprezie pokazywać Bergmana i komedię romantyczną. I nie mam tutaj na myśli sytuacji, w której komedia będzie pokazywana za darmo pod chmurką, a biletowana Siódma pieczęć w sali kina. To jest kwestia ciekawego zaprogramowania, nie tylko samego line-upu czy repertuaru filmowego, ale i wymyślenia wydarzeń towarzyszących, które będą poszerzać odbiór. Najgorsze, co można zrobić, to ślepo zakładać, że mamy do czynienia z widzem, który nie poradzi sobie z trudnymi tematami. Kto jest osobą z większym kapitałem kulturowym teraz, gdy uczestniczymy w kulturze na tak wiele sposobów? Trudno rozstrzygnąć, czy większy kapitał kulturowy jest związany ze sztuką, którą zwykliśmy nazywać wysoką, a nie na przykład z graniem w rozbudowane narracyjnie gry komputerowe czy lekturą ambitnych, ale i popularnych seriali.

Festiwalizacja ma swoje dobre strony?
Jeśli nowe festiwale wciąż znajdują swoją publiczność, to czy nie mówimy o sukcesie? Czy te małe, lokalne przeglądy, festyny, pikniki nie są ważne dla lokalnych społeczności i tworzenia ich tożsamości? Prowadzę zajęcia dotyczące animacji kultury i często powtarzam, że moją ulubioną formą jest festyn. Najlepiej przemyślane wydarzenie współorganizowane przez lokalną społeczność, które integruje, kondensuje w sobie różne lokalne siły. Taką imprezą jest na przykład rosnący w siłę Festiwal Jana Himilsbacha w moim rodzinnym Mińsku Mazowieckim.

Festiwale kształtują nasze spojrzenie na kino?

Moi studenci na pytanie, czy lubią polskie kino, często odpowiadają, że kino polskie, jako takie, jest mało interesujące. Kino greckie, irańskie postrzegają przez pryzmat festiwali jako świetne. Uświadamiam ich, że w innych kinematografiach też zdarzają się słabe filmy, które po prostu do nas nie docierają. Selekcja festiwalowa konstytuuje wyidealizowany obraz kinematografii narodowej. To zjawisko ma też swój rewers, nasze kino z zagranicznej perspektywy wygląda wspaniale. Filmy Szumowskiej, Pawlikowskiego, Smoczyńskiej czy Wasilewskiego – festiwale za granicą konstytuują sukces ich filmów i pozytywny obraz naszej kinematografii.

Jeździ pan na festiwale?
Ostatnio mniej. Małgorzata Halber napisała kiedyś, że festiwale muzyczne bawią coraz mniej po trzydziestce. Festiwale, także filmowe, od jakiegoś czasu obserwuję raczej jako kibic niż uczestnik.

Nie kusi pana, żeby się przemóc i pojechać?

  Zastanawiam się nad wycieczką do Supraśla na Podlasie SlowFest. Ten zapowiadany, w gruncie rzeczy nowy w Polsce model festiwalu mnie intryguje. To interesujący ruch ze strony Romana Gutka. Z jednej strony założył Nowe Horyzonty, które dla wielu stanowią apoteozę festiwali filmowych w Polsce, z drugiej proponuje, żeby świadomie zwolnić, do granic wydłużyć wydarzenie w duchu slow life. Być może wielozmysłowa kultura „iwentu” zaczyna się wyczerpywać, bo tęsknimy za spokojniejszym sposobem uczestniczenia w kulturze. Zastanawia mnie, kto tam przyjedzie, czy udział w SlowFest nie okaże się wyznacznikiem statusu, klasy, stylu życia – dość powiedzieć, że na tak długi wypoczynek trzeba móc sobie pozwolić, a to tylko jedno z wielu nasuwających się w tym kontekście zagadnień – czy to będzie wciąż wydarzenie egalitarne, tak jak inne letnie festiwale?


Krystian Buczek / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 71-72, 2017  25 lutego 2018 23:54
Scroll