Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Letnie festiwale filmowe: z plecakiem do kina
Od majówki po późny wrzesień – studenci kochający kino mogą jeździć od festiwalu do festiwalu, sycąc się zróżnicowanym i wymagającym repertuarem niedostępnym na ekranach kin.
Dlaczego młodzi widzowie tak ukochali sobie letnie imprezy filmowe, i czy możemy mówić o pokoleniu, które najważniejszą edukację na temat kina zdobywało właśnie tam?

Nie ma wątpliwości, że życie festiwalowe to dziś stan domyślny młodych kinomanów, którzy wsiadają w pociąg, by oglądać premierowo nowości i łowić potencjalne arcydzieła. Nieodłącznym elementem wakacji – także tych filmowych – jest przecież podróż, stąd też tak wielka popularność wydarzeń, które odbywają się z dala od miejsca zamieszkania jego uczestników. Cieszyn, Kazimierz Dolny, Zwierzyniec, a nawet Wrocław – częścią uroku odbywających się tam festiwali jest to, że biorą w nich udział nie tyle miejscowi, ile widzowie z całej Polski, w tym pokaźna grupa studentów. Dla warszawiaka nie jest niczym specjalnie wyjątkowym wybrać się na Warszawski Festiwal Filmowy lub na Millennium Docs Againat Gravity – te pierwszorzędne festiwale ma pod samym nosem, „zaliczenie” ich to żadna przygoda (tą mogą być dopiero wyświetlane na nich filmy). Inaczej w przypadku Cieszyna – znajdującego się na przecięciu dwóch kultur, z natury niszowego i odwiedzanego przez kinomanów najczęściej raz do roku. Wizyta na Kinie na Granicy zawsze ma w sobie wartość dodaną w postaci niezwykłej scenerii i wielokulturowego klimatu tego wydarzenia.

Spakowani w turystyczne plecaki, po zaliczonych egzaminach na uczelni lub tuż przed nimi, studenci ruszają więc w drogę. Dokąd? Gdzie będą spać, jeśli budżet pozwala im najwyżej na schronisko lub pokój wieloosobowy? Oczywiście, najsprytniejsi mają już opracowaną taktykę – jadą na festiwale w charakterze wolontariuszy, by po godzinach bezpłatnie oglądać filmy, a czasem także – jak na Dwóch Brzegach – korzystać ze skromnych noclegów oferowanych przez organizatorów. Wystarczy porozmawiać chwilę z wolontariuszami na Nowych Horyzontach, by upewnić się, że są wśród nich sami pasjonaci kina. Nie każdy ma jednak ochotę lub okazję pomagać przy festiwalu w tej roli, dlatego też kluczową sprawą pozostaje zwykle zdobycie akredytacji i noclegu na studencką kieszeń.


Janusz Zaorski na "Dwóch Brzegach", fot. Jacek Czerwiński SFP

Jeśli chodzi o akredytacje: jestem przekonany, że możliwość pisania o festiwalach do magazynów internetowych była jednym z impulsów współczesnej erupcji młodocianej krytyki filmowej (że często wątpliwej jakości, to inna sprawa). Klasyczna już dziś wymiana barterowa w przypadku portali działających na zasadzie non-profit – akredytacja dla dziennikarza w zamian za zapowiedź lub relację z festiwalu – wiąże się ściśle ze studenckim trybem konsumpcji kultury. Często młodzi widzowie, ze względu na neoficki zapał i niemożliwy do zaspokojenia głód filmowej strawy, oglądają najwięcej i mają nieodpartą chęć podzielenia się swoimi wrażeniami z resztą wirtualnej publiki. Ze względu na codziennie obowiązki na uczelni nie zawsze są w stanie z uwagą śledzić pojawiające się co tydzień premiery kinowe, dlatego też festiwale to dla nich czas nadrabiania zaległości, ale również skoku do przodu – oglądania dużej liczby premier na długo zanim uczynią to ich koledzy i koleżanki. A potem pisania o swoich refleksjach w krytycznofilmowych tekstach.

Trzeba jednak wyjść poza sprawy praktyczne, by w pełni pojąć studencki wymiar imprez filmowych. Jeśli zgodzimy się, że współczesne festiwale są pokłosiem żywej kultury studenckiej w okresie PRL-u, rozkręcanej przez takich działaczy, jak Roman Gutek czy Stefan Laudyn, to związek studiowania i uczęszczania na festiwale wydaje się oczywisty – jedno jest przedłużeniem drugiego, i nie mam na myśli tylko studentów i studentek kierunków humanistycznych lub artystycznych. Zmieniły się obiegi kultury, to jasne: dzisiaj przede wszystkim pochłaniamy nieskończone archiwa internetowe, w których możemy znaleźć całą klasykę kina i jej pobocza – dostępną legalnie w stosunkowo dobrej cenie lub wręcz za darmo.
Dwa Brzegi, fot. Jacek Czerwiński

Szeroki dostęp do kultury – w odróżnieniu od reglamentowanego dostępu do niszowego kina przed transformacją – nie zastąpił jednak doświadczenia wspólnotowego, jakim jest oglądanie filmów w trybie festiwalowym (czyli w większym natężeniu i w gotowości na spotkanie z nieznanym). Wiele festiwali szczyci się tym, że niejako „wychowuje” sobie młodzież, że dziesiątki tysięcy studentów wyrabiają sobie gust filmowy, oglądając prezentowany repertuar. 5 lub 7 lat temu, kiedy ogólnokrajowy zachwyt festiwalami jako nową formą partycypacji w kulturze osiągnął, jak się wydaje, apogeum, można było usłyszeć w radiu o dwudziestolatkach, którzy siedzą w kinie do późnej nocy i dyskutują o filmach (taki kinofilski model do dziś jest ważną częścią tożsamości wrocławskich Nowych Horyzontów).

Festiwale oferują bowiem wyjątkowe spojrzenie na kulturę – ani w pełni akademickie (w którym ważniejsza bywa teoretyczna refleksja niż głęboki i wieloaspektowy kontakt z konkretnym dziełem), ani całkowicie publicystyczne (festiwale rzadko podążają wprost za dziennikarskimi trendami). Znajdują się gdzieś w pół drogi między uczelnią, pracą, klubem a kanałem telewizyjnym lub streamingowym dla smakoszy. Ich popularność wśród dzisiejszych studentów udowadnia, że młodym, ambitnym widzom nie wystarcza już oferta serwowana przez dystrybutorów kinowych i redaktorów telewizyjnych. Śledzący pilnie zagraniczny repertuar i programy innych festiwali, otwierają się oni na światowe kino w stopniu niespotykanym wcześniej w polskiej kulturze.

W jaki sposób zrobić społeczny użytek z tak dużego zainteresowania kinem wśród młodego pokolenia? Odpowiedzi jest wiele, a jedna z nich dokłada na sam koniec łyżkę dziegciu. Festiwale filmowe powstały m.in. jako odpowiedź na kulturalne pustynnienie polskich miast i miasteczek, stanowiąc sezonowy zastrzyk kultury dla najbardziej potrzebujących. Na dłuższą metę taka formuła jest nie do utrzymania. Entuzjazm i siły widzów, którzy teraz wyjeżdżają na drugi koniec Polski, by oglądać pięć filmów dziennie, będą stopniowo opadać. Konieczne jest wypracowanie bardziej zrównoważonego systemu partycypacji w kulturze, dostępnego dla zainteresowanych przez cały rok, także poza sezonem. Może zajmą się tym studenci wychowani na festiwalach – pokaźna grupa kinomanów, która w sprawach związanych z filmem może jeszcze nieźle namieszać. Wierzę, że w dobrym celu.  

 
Sebastian Smoliński / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 71-72, 2017  25 lutego 2018 23:41
Scroll