Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Jerzy Armata: Krakowski Festiwal Filmowy - historia cz. II (subiektywna)
Z festiwalem zetknąłem się w 1973 roku, gdy trafiłem do Krakowa na studia prawnicze. Wcześniej jego losy śledziłem na łamach niezwykle bogatej wtedy w tytuły prasy filmowej („Film", „Ekran", „Magazyn Filmowy", „Kino", „Kamera"). Moje prawdziwe życie festiwalowe zaczęło się cztery lata później, kiedy po ukończeniu studiów udało mi się dostać etat w Okręgowym Przedsiębiorstwie Rozpowszechniania Filmów, co przełożyło się także na pracę przy organizacji krakowskiego festiwalu.

Najpierw pełniłem funkcję tzw. referenta do spraw wszelakich w biurze programowym. Spisywałem teksty ze ścieżek dźwiękowych filmów, które potem trzeba było przetłumaczyć na kilka języków (wtedy filmy prezentowane były w sześciu wersjach językowych – polskiej, angielskiej, niemieckiej, francuskiej, rosyjskiej i oryginalnej), angażowałem tłumaczy, woziłem wodę mineralną do ich kabin oraz kopie filmowe z magazynu do kin... 

Jerzy Armata, fot. Paweł Topolski, TNF

 Było to w czasach, kiedy w kabinach translatorskich tętniło prawdziwe festiwalowe życie. Z rosyjskiej zawsze dochodziły smakowite zapachy, gdyż rezydujący w niej tłumacz lubił gorące posiłki, które pichcił sobie na turystycznej kuchence; Krzysztof Błoński, znakomity tłumacz języka francuskiego, preferował napoje. Zdarzało się słyszeć w słuchawkach widzów oglądających filmy – Krzysztof często zapominał wyłączyć mikrofon, gdy nie tłumaczył – trzask strzelających korków od szampanów...

Po kilku latach awansowałem na kierownika biura programowego. Nie było lekko, czasem nawet niebezpiecznie. Raz gonił mnie po Kijowie jeden z reżyserów, krzycząc, że mnie ukatrupi, bo – jak twierdził – przynajmniej będzie miał za co siedzieć. Okazało się, że kinooperator źle wystartował z projekcją jego filmu (który był na dwóch taśmach – osobno obraz, osobno dźwięk), co spowodowało w czasie projekcji ogromny asynchron obrazowo-dźwiękowy. I w ten sposób scenę harcerskiej przysięgi ilustrowała popularna faszystowska pieśń wykonywana przez oddziały wojsk Wehrmachtu wkraczające do Polski... W czasach smętnego PRL-u zapachniało to wręcz działaniem sabotażowo-dywersyjnym. 

Tradycja Krakowskiego Festiwalu Filmowego - Forum SFP, fot. M. Kułakowski / PISF

 Innym razem poszedłem na rękę pewnemu reżyserowi, który nie zdążył pokazać swego filmu znajomym, i zgodziłem się na dodatkową projekcję o północy, kiedy w kinie już nikogo z festiwalowych gości nie będzie. Jakież było moje zdumienie, gdy zajrzałem podczas projekcji i zobaczyłem w sali kilkadziesiąt osób, karton wina... Na mój widok reżyser zaintonował pieśń „Jurek Armata naszym przyjacielem jest...”. Z tą przyjaźnią trochę się popsuło, gdy zostałem członkiem rady programowej (później przez jakiś czas jej przewodniczącym), a potem - festiwalowym selekcjonerem, i gdy jeden z następnych filmów tego reżysera nie wszedł do konkursu. 

Praca w komisji selekcyjnej powoduje, że ogląda się bardzo dużo filmów i jednocześnie traci się coraz więcej znajomych, oczywiście tych, których filmy do konkursu nie zdołały się zakwalifikować. Nikt nie lubi przegrywać, nie wszyscy – niestety – potrafią to czynić z klasą. Po każdej selekcji trudno opędzić się od telefonów: z prośbami, pretensjami, pogróżkami, nawet straszeniem prezydentem Kwaśniewskim czy Instytutem Pamięci Narodowej, w zależności od czasów. 

Krzysztof Gierat, dyrektor festiwalu, fot. KFF

 „Bez skandali nie ma festiwali” – mawiał Julian Józef Antonisz, nasz klasyk filmu noncamerowego, często nagradzany na krakowskiej imprezie. Istotnie, skandale dobrze się pamięta. A poprzez nie także inne, ważniejsze rzeczy. I te „służbowe”, i te prywatne. Na przykład: gdy pewien jugosłowiański reżyser za pieniądze z nagrody kupił kilka transporterów wódki i upił całe festiwalowe kino, miał miejsce w Krakowie słynny bunt młodych dokumentalistów; a wtedy, gdy Olo Sroczyński, popularny reżyser z krakowskiego Studia Filmów Animowanych, przebrał się za arabskiego producenta, co wywołało wielkie poruszenie podczas otwarcia festiwalu, zwłaszcza wśród rodzimych filmowców, swoje pierwsze imieniny obchodził mój syn. 


 Spośród zabawnych zdarzeń, które miałem możliwość obserwować, najbardziej utkwiła mi w pamięci uroczystość wręczenia nagród w 1981 roku. Jedną z nich dostało wtedy „Tango” Zbigniewa Rybczyńskiego. Konferansjer wywołuje reżysera na scenę. Wielka owacja i... okazuje się, że Rybczyńskiego w kinie nie ma. Kiedy dowiedział się, że dostał nagrodę, poszedł do hotelu się przebrać, by „godnie” wyglądać podczas końcowej gali. Po drodze jednak spotkał wielu znajomych, którzy gratulowali mu sukcesu... Po kilku wywołaniach konferansjer oświadcza, że nagroda zostanie przekazana innym trybem i o zamknięcie festiwalu prosi ministra kultury. Minister wychodzi na scenę i rozpoczyna swe kilkukartkowe przemówienie. W tym czasie w kinie pojawia się Rybczyński i – gdy dowiaduje się, że jest proszony na scenę – krokiem tanga na nią wkracza, ustawiając się za przemawiającym ministrem. Publiczność nagradza go owacją. Pochłonięty przemówieniem minister dziękuje za burzę oklasków i wyraźnie rozochocony dalej przemawia. Twórca „Tanga” posyła całusy, publiczność szaleje, minister się kłania i brnie dalej. Dopiero przy słowach: „Festiwal uważam za zamknięty”, dostrzega stojącego za nim laureata. Tak to w krakowskim kinie Kijów rozpoczął się triumfalny pochód „Tanga” przez najważniejsze światowe festiwale, uwieńczony Oscarem. 

Recepcja festiwalu w kinie Kijów, fot. SFP


Otwarcia też bywały efektowne. A to pewien znany aktor prowadzący ceremonię powitał „wybitnego człowieka siedzącego na prezydenckim stolcu”, a to ów „siedzący” pozdrowił ze sceny wszystkich reżyserów „filmów anonimowych”, z prof. Jerzym Kucią na czele. Wielki show dał przed trzydziestu laty (tę historię opowiedział mi Antoni Pietrzyk, długoletni kierownik biura programowego krakowskiego festiwalu) ówczesny minister kultury, notabene związany blisko – przez rodzinę – z naszą kinematografią. Przyjechał solidnie przygotowany. Po wyjściu na scenę sięgnął do kieszeni, wyjął kartkę, rozprostował ją, wziął oddech, naprężył się i już miał zacząć... gdy nagle spod rozpiętej marynarki wystrzeliły szelki. Chwila wahania: spodnie czy kartka? I błyskawiczna decyzja. Rzucił kartkę, chwycił spodnie i wyrecytował – z głowy – sakramentalne: „Festiwal Filmów Krótkometrażowych uważam za otwarty”. 

 Były na festiwalach chwile zabawne i poważne, był czas na śmiech i refleksję, na oglądanie, rozmawianie i bankietowanie. Dzięki tej imprezie obejrzałem mnóstwo fantastycznych filmów, poznałem wielu wspaniałych ludzi, a nawet podczas mojego pierwszego festiwalu... ożeniłem się. Tak więc małżeński staż liczę kolejnymi edycjami krakowskiej imprezy.

Jerzy Armata / Magazyn Filmowy SFP 2/2010  15 maja 2012 17:58
Scroll