Baza / Edukacja i kultura filmowa
Baza / Edukacja i kultura filmowa
Polskie kino na wielkich festiwalach cz. II
Tours 1966. Warto odnotować ten czołowy wówczas festiwal filmów krótkich, bowiem stanowił on punkt kulminacyjny renomy polskiego krótkiego metrażu na świecie. Nagrodę Główną dostała „Nasza ulica” Danuty Halladin, a równocześnie pobiliśmy znamienny rekord: na 461 filmów przyjęto zaledwie 39, w tym z 6 zgłoszonych z Polski - 5. Po kolarsku nazwałem ten festiwal Tours de Pologne.
 
Cannes 1966. To się zdarzyło jeden jedyny raz. Tradycyjnie Cannes otwiera się i zamyka wielkim spektaklem, przeważnie amerykańskim. Ale tę jubileuszową, dwudziestą edycję i otworzyły, i zamknęły filmy polskie: „Popioły” Andrzeja Wajdy i „Faraon” Jerzego Kawalerowicza. Najbliższy festiwalowi „Le Matin” napisał: „Polska jest w tym roku uhonorowana całkiem szczególnie, ale, powiedzmy to od razu, dobrze na to zasłużyła talentem swoich reżyserów”. Ale miało to nieoczekiwanie i złą stronę. „Faraon” reklamowany był cichutko przez Film Polski i wrzaskliwie przez niemiecki Atlas. Ten ostatni chciał wmówić, że chodzi o nową „Kleopatrę” i jej zwolenników film zawiódł, ale tym samym odstraszył też jury, które nagrody „Faraonowi” poskąpiło.
 
Acapulco 1966. W najwytworniejszym kąpielisku nad Pacyfikiem Meksykanie urządzili z ogromną pompą największy festiwal festiwali. Na stadion jeździliśmy obok neonu „Tylko u nas Najświętsza Panienka Nieustającej Pomocy” oraz obok stumetrowej przepaści, w którą skakali do oceanu Indianie. Festiwal zabiegał o wielonarodową reprezentację. Za film polski ogłosił więc „Matnię” Romana Polańskiego. Było to dobrym symbolem twórczości, którą Polacy, z różnych względów, zaczęli parać się zagranicą.
 
Mar del Plata 1968. 28 tys. km trzeba było przemierzyć, by na argentyńskim wybrzeżu obejrzeć dość tuzinkową ”Stajnię na Salwatorze” Pawła Komorowskiego. Pisałem, że „krytycy latynoscy nadspodziewanie dobrze orientują się w nazwiskach i nurtach naszej kinematografii. Mają ją, bez przesady, za jedną z najważniejszych na świecie. Ale w ich przekonaniu wielka <szkoła polska> skończyła się gdzieś koło roku 1963”. Uczestniczyłem w konferencji na temat światowego obiegu filmów krótkich. Zaproponowałem tworzenie co roku, pod egidą UNESCO, krytycznego spisu najgodniejszych rozpowszechniania krótkich metraży. Nigdy nie zrealizowano mojego pomysłu. Junta pułkowników tak się wystraszyła filmów „postępowych”, że na festiwal puszczono nie widzów, tylko zaufanych gości z zaproszeniami.
 
Cannes 1970. Zostałem zaproszony do głównego jury pod wodzą pisarza, Miguela Asturiasa, w towarzystwie m.in. Kirka Douglasa i Volkera Schlöndorffa. Wbrew dyrekcji nie nagrodziliśmy wcale krótkiego metrażu – miał zbyt niski poziom. Daleko lepsza od wszystkich była animacja Daniela Szczechury, ale nagrody nie dostała, bo zgłoszono ją … po terminie (stała usterka polskich decyzji!). W długim metrażu wielki aplauz zdobył „Krajobraz po bitwie” Wajdy, świadectwo tuż powojenne. „Brzmiące dziś wiarygodniej w pełnej przekleństw i obelg stylistyce Borowskiego niż w grzecznych wspominkach jubilatów” – pisałem. A „Sunday Times”? „Zdecydowanie najpoważniejszy film festiwalu”. „Corriere Della Sera”? „Dzieło dojrzałe o surowej poetyce Wajdy i prezentujące ją środkami nowoczesnymi”. Zza kulis: nagrodę aktorską miał dostać Daniel Olbrychski. Przegrał jednym głosem - z Mastroiannim. Wyjeżdżam. Żegna mnie dyrektor hotelu. „Jaka szkoda, że pani Płażewska nie przyjechała…”. „No wie pan, nam dają po 5 dolarów do kieszeni”. „Jak to? Wszystko było zapłacone!”. Tylko mnie nikt o tym nie powiedział.
 
Cannes 1972. „Perła w koronie” Kazimierza Kutza sprowokowała pytanie ogólne: gdzie najlepiej wysłać film? Sonata o przedwojennym Śląsku „subtelnie złączyła wątek walk społecznych z intymną sagą rodzinną” – pisałem – „Kutz uznał za konieczne dodać do wersji canneńskiej krótką planszę, wprowadzającą w sytuację historyczną i narodową tego rejonu akcji”. Widz się jednak trochę gubił, czego dowiodła konferencja prasowa. Pytano o tradycje naszej kultury szlacheckiej i proletariackiej, a także, czy strajki 1970 r. wywarły wpływ na twórczość Kutza (donosiłem o obu tych pytaniach i odnajduję je w starym rękopisie, jednak z wydrukowanej korespondencji, „przypadkiem”, to drugie wypadło). Sądzę więc, że „Perła” z większym zainteresowaniem i zrozumieniem mogła spotkać się w Karlowych Warach.
 
Saloniki 1972. Siedzimy w eleganckim, umeblowanym trochę w stylu wschodnim saloniku i sędziwa pan Leonarda częstuje nas wyborną, żywiczną retsiną. Takie rzeczy, przeciwne oficjalnym recepcjom, nie zdarzają się na festiwalach. Ale w Salonikach wyświetlano „Agenta nr 1” Zbigniewa Kuźmińskiego. Pisałem, że „nie jestem zwolennikiem tego filmu i mimo jego znacznego powodzenia u polskiej publiczności trudno mi traktować go jako film festiwalowy”. A jednak decyzja była trafna. Film opowiadał bowiem o Jerzym Iwanowie, polsko-greckim bohaterze antyhitlerowskiego podziemia. 30 lat po wojnie żyła tu jeszcze matka bohatera, pani Leonarda (nigdy nie nauczyła się po grecku) i dwaj bracia rozstrzelanego. W takim przypadku wartość artystyczna filmu słusznie zeszła na drugi plan.
 
Cannes 1973. Po raz pierwszy w pałacu festiwalowym nie zabrzmiała zapowiedź „Polska (Hiszpania, Australia…) przedstawia…”, zastąpiona przez „Festiwal przedstawia film polski (hiszpański, australijski…)…”. Rola kraju wysyłającego sprowadzona została do zgłoszenia propozycji. Selekcji zgłoszeń zaczął dokonywać samowładnie festiwal. I zapowiedział film polski „Sanatorium pod klepsydrą” Wojciecha Hasa według Schulza. „Krytycy przyjęli film jako niezwykle trudny. Zasłużoną nagrodę jury (pierwsza dla Polski od 9 lat) zapewniły mu fascynujące walory plastyczne. Schulz był tłumaczem Kafki i określił jego styl jako <poszukiwanie sobowtórnej rzeczywistości>, pozornie codziennej. Sam Schulz – i w tekście, i w ilustracjach do niego – nie szukał sobowtórów, Has przetłumaczył go więc na świat dziwacznych zwidów, znajdując ekwiwalent dla tych walących się pałacyków, bożniczych chórów i mahoniowych łoży małych burdelików. Więcej tu niż w tekście Schulza niepokojów, koszmarów, lęków, niejasnych przeczuć końca tego świata, który już przygotował hitleryzm”.
 
Mannheim 1973. Zaproszono mnie do komitetu selekcyjnego, który od 9 rano do 2 w nocy oglądał filmy zgłoszone do konkursu. Wiele dyskutuje się o nagrodach. Aby jednak film mógł dostać nagrodę, musi zostać wyselekcjonowany przez ciała zwykle dość anonimowe i tajemnicze. Otóż mam tu swoją teorię. Jeśli jakiś film polski przeciśnie się do konkursu, to często bywa nagradzany. Ale zbyt rzadko się przeciska, bo potem w konkursie oglądamy zbyt wiele filmów obiektywnie gorszych, które jednak się przecisnęły. Z obserwacji w Mannheim wiem na pewno jedno: jeśli na selekcję przyjedzie twórca i powie selekcjonerom parę słów – jego szanse są pięć razy większe. Na selekcję w Mannheim nie przyjechał ani jeden Polak.
 

fot. Akpa

Cannes 1975.
Rok wcześniej napisałem z Cannes coś, co się w KC (Komitet Centralny wiadomo czego) nie spodobało. Gdy więc dostałem zaproszenie na kolejny festiwal w Cannes (hotel i śniadanie) wydano mi paszport na połowę festiwalu z kategorycznym nakazem: „wracać!”. „Ależ  moje <Kino> jest miesięcznikiem” – replikowałem – „muszę tworzyć jakieś zbiorcze syntezy, synteza z przypadkowej połówki festiwalu nie ma sensu, lepiej nie jechać w ogóle”. „O nie! Pan musi wypełniać ściśle polecenia partii, inaczej będzie pan rozliczony!”. Moja korespondencja omówiła połowę Cannes 1975.
 
Moskwa 1975. Pierwsza z trzech głównych nagród przypadła Wajdzie za „Ziemię obiecaną”, najlepszy, jak twierdzi wielu kolegów, film polski w ogóle. „Przeżywamy okres rosnącej nieufności do wycieczek w przeszłość i odwoływania się do uczuć widza, jako głównej instancji. Wajdzie jedno i drugie jest natychmiast wybaczane. Siła jego talentu przekonuje, że jego tematy są doniosłe, a właściwe mu środki artystyczne – jedyne i niezastąpione” – donosiłem.
 
Mannheim 1975. Tym razem jestem w głównym jury. I mam zadanie ułatwione, bowiem debiut Krzysztofa Kieślowskiego, „Personel” – „wyrazista dywagacja społeczna o demokracji” – był najlepszym filmem imprezy, zwiastującym olbrzymi talent. Dostał 4 z 5 głosów na Grand Prix i sprawa wydawała się prosta. Ale histeryczna Francuzka tak się upierała przy kandydacie francuskim, że oświadczyła, iż werdyktu nie podpisze, po czym uciekła z sali. Popłoch! Za trzy godziny wręczenie nagród, a tu trzeba przygotować papiery, odznaczenia… Festiwal wysłał na miasto agentów. Wreszcie jeden znalazł jurorkę w domu handlowym Hertie. I Kieślowski już bez przeszkód nagrodę odebrał.
 
Moskwa 1977. Festiwal potwierdzający, że kino polskie jest w zapaści. „Ocalić miasto” Jana Łomnickiego „na festiwalu sztuki filmowej jednak nie zachwyciło. Zwłaszcza w środowisku krytyków radzieckich podkreślano, że film nie wydaje się charakterystyczny dla kinematografii polskiej, że sprawia wrażenie czegoś wielokrotnie już widzianego. Spodziewano się po nas więcej”.
 
Cannes 1978. Wreszcie coś zaczyna się dziać w kinie Polaków. „Spirala” Zanussiego ze wspaniałą rolą Jana Nowickiego, film o niechętnie traktowanej w socjalizmie tematyce śmierci czy raczej umierania. Choć, jak pisałem, „jeśli w naszym powszednim, niewojennym życiu szukać tragicznego pierwiastka heroizmu, to chyba tak, jak to zrobił Zanussi”. Zauważyło to jury ekumeniczne, przyznając filmowi swą druga nagrodę. Z kolei Skolimowski za „Krzyk” dostał Srebrną Palmę, potwierdzającą jego biegłość reżyserską, sprzedaną jednak producentowi angielskiemu. Ale największą niespodziankę zgotował nam festiwal tajemniczym, po raz pierwszy zorganizowanym (potem stał się instytucją ogólno festiwalową) pokazem „filmu – niespodzianki”. Podejrzewano jakiś hołd dla Chaplina, tymczasem pokazano „Człowieka z marmuru” Wajdy! Partia, szczerze niecierpiąca filmu, nie chciała go puścić do Cannes. Ale dystrybutor zagraniczny, który film kupił, przemycił kopię i pokaz się odbył. Zachwycona krytyka piała i dała mu Nagrodę FIPRESCI. Symetria: dwa największe filmy Wajdy dostały tylko Nagrody Krytyki, bo żaden nie był przez Polskę skierowany do konkursu!
 
Cannes 1979. Uczestniczymy dramatem „Bez znieczulenia” Wajdy, który, co rzadkie, wziął się za temat współczesny. Bryluje nowocześnie zagrana, autoironiczna rola Zbigniewa Zapasiewicza. Film dostaje nagrodę ekumeniczną (tylko jeden film bywa nagradzany), ale główne jury pod dowództwem Françoise Sagan o nim zapomina. Dodajmy: w jury są Rosjanin i Węgier. Filmy rosyjski i węgierski zostają nagrodzone. Jurora polskiego nie ma od 1973, kiedy dostaliśmy ostatnią nagrodę. Sapienti sat.
Jerzy Płażewski / Magazyn Filmowy SFP 4/2008   15 września 2011 19:08
Scroll