Baza / Dystrybucja i promocja
Baza / Dystrybucja i promocja
Serialowe tsunami
Doczekaliśmy się przełomowej decyzji w świecie filmu. W Cannes ogłoszono, że w 2018 roku odbędzie się pierwsza edycja międzynarodowego festiwalu seriali. Światowe produkcje telewizyjne staną w konkursowe szranki.
Krajobraz przed bitwą – tak chyba można określić sytuację na dzisiejszym telewizyjnym firmamencie. I dodać, że branża dość zaskakująco zareagowała na towarzyszącą jej od pewnego czasu niepewność jutra. Przyjęto, że aby lepiej zrozumieć rzeczywistość, a przede wszystkim spokojnie zastanowić się nad przyszłością, trzeba wpierw udać się do źródeł. A po tej wycieczce, nagle okazało się, że stary jak świat gatunek może uratować telewizję od krachu na medialnej giełdzie.

Formatom śmierć

Zwykle, kiedy na scenie wypełnionego do ostatniego miejsca Grand Auditorium w canneńskim Pałacu Festiwalowym pojawiała się Virginia Mouseler zapadała taka cisza, że słuchać było tylko trzask migawek i skrzypienie długopisów. Guru od telewizyjnych formatów, pomysłodawczyni i szefowa firmy The Witt, która od lat decydowała o sukcesie komercyjnym wybranych przez siebie projektów, jak i o tym, czym stacje na całym świecie wypełniały swe codzienne ramówki, w tym roku nie miała powodów do zadowolenia. Kolejne pokolenie jej ukochanych dzieci, okazało się nie tylko aż do znudzenia podobne do swych rodziców, ale też nierokujące zbytnio na przyszłość.
Era formatów, bez których nie może się obyć jeszcze większość komercyjnych kanałów telewizyjnych, dobiega powoli końca. Śmierć jest długa i piękna, ale nieuchronna, o czym ćwierkały już telewizyjne wróble kilka lat temu. Wtedy właśnie, podczas canneńskich targów – wiosną skupionych na formatach właśnie i dokumencie, jesienią na produkcjach dziecięcych – w licznych panelach dyskusyjnych pojawiły się pytania o przyszłość telewizji. A raczej tego, jakiej telewizji oczekują jej nowi widzowie, wkraczający w rozumne życie i wyposażeni w coraz bardziej zmyślne gadżety elektroniczne.
Kiedy zaczęto powtarzać jak mantrę, że niebawem oglądanie programu telewizyjnego na ekranie tradycyjnego odbiornika będzie na szóstym, siódmym miejscu, bo czołowe miejsca zajmą gry, internet, zakupy, kolejne aplikacje, to przyjmowano to z co najmniej rezerwą, jeśli nie traktowano jako głosu lobbystów reprezentujących producentów tych form. Ale ów proroczy sąd wynikający z realnej oceny zmian, a nie z wiary w moc samospełniającej się przepowiedni, sprawdził się szybciej, niż wszystkim się wydawało.
Zastanawiano się wówczas, i te dyskusje tylko trochę ostatnio straciły na intensywności, co ci nowi widzowie będą chcieli oglądać, oraz jakie pomysły formalne i treściowe zaakceptują? Jak wobec wyzwań technologicznych zachowa się branża, już przy pierwszych próbach łamania monopolu telewizji linearnej buntująca się np. przeciw przerywaniu filmów reklamami lub w ogóle zakazująca pokazywania swych dzieł na małych, smartfonowych ekranikach. Pytań było coraz więcej, odpowiedzi dużo mniej i bardziej wyrażających głośne myślenie niż konkretne propozycje.
Po nauczce jaką branża dostała od technologii 3D, która nie sprawdziła się warunkach domowych (brak kontentu i naturalne przeciwwskazania biologiczne), a kosztowała nie tylko wiele miliardów dolarów, ale i odczuwalną utratę wiarygodności, telewizyjni magowie zbywali dyżurnymi uwagami ekspansje UHD, 4K i… więcej K. To nie producenci telewizorów, którym chętnie przypomina się, że jeszcze dekadę temu nie chcieli słyszeć o internecie, a teraz na wyścigi wprowadzają kolejne aplikacje – mają i mogą dać dobrą odpowiedź na pytania o dobrą przyszłość.
Medioznawcy, badacze opinii i zachowań rynku, socjolodzy i specjaliści od telewizyjnego marketingu, agenci reklamowi oraz producenci i nadawcy kontentu – wszyscy oni, póki co, doszli do wspólnego wniosku, że wobec nieprzewidywalności i szybkości zmian, najlepszym rozwiązaniem będzie… powrót do telewizyjnych źródeł i gatunku endemicznie związanego z telewizją.


Antoni Królikowski i Mariusz Bonaszewski w serialu Bodo, odcinek 1, reż. Michał Kwieciński, Michał Rosa Fot. Aleksandra Mecwaldowska/TVP



Seriale, czyli ostatnie nadzieja…

Nie tylko przysłowiowych białych, ale chyba wszystkich widzów. Powróciły do łask po dekadach niżu, kiedy triumf świeciły inne, czytaj nowe gatunki telewizyjne. Właśnie formaty, talent show, widowiska sportowe w nowym wydaniu realizowane z rozmachem, przy użyciu wielu kamer i montowane niczym filmowe thrillery oraz programy kulinarne, lifestylowe i dziecięce. Oczywiście seriali nie przestano realizować, ale miejsce klasycznych fabularnych opowieści w odcinkach zajęły sitcomy, telenowele (ostatnio w Meksyku powstają nawet narkonowele!), docudramy i mnóstwo innych form, które skutecznie zapełniły ramówki. Wobec błyskawicznie rozwijającego się rynku kanałów tematycznych, które gromadnie obsiadły platformy satelitarne i sieci kablowe, oraz ich żarłocznego apetytu, stawiano w bieżącej produkcji raczej na ilość niż na jakość.
Masowa, momentami niemal maszynowa produkcja sprawiła też, że dawne, związane z produkcją kinematograficzną zawody zyskały swe wyłącznie telewizyjne specjalizacje. Poczynając od reżyserów i scenarzystów, przez operatorów, realizatorów i montażystów, a kończąc na aktorach. Wszyscy oni wyspecjalizowali się w pracy dla telewizji, i najczęściej nie mieli żadnej styczności z produkcją filmową.
Zmiany nastąpiły jednak nie tylko w studiach, ale też w gabinetach największych korporacji komercyjnych, gdzie pojawiło się nowe pokolenie menadżerów. Dobrze wyedukowanych, ale nieco zmęczonych nieustannym chichotem na ekranie i wspomnieniami swych rodziców, którzy wzdychając, przypominali czasy Bonanzy, Doktora Kildare’a czy Świętego. W centrali HBO, jednej z największych płatnych telewizji za oceanem, postawiono któregoś dnia pytanie: a co by się stało, gdybyśmy wyprodukowali serial na podobieństwo tych, o których się ciągle wspomina? By jednak zminimalizować ryzyko, a jednocześnie podnieść rangę wydarzenia, zaproszono do współpracy uznanych twórców, np. Stevena Spielberga, bardzo aktywnego także jako producenta. Po zachęcającym sukcesie Rodziny Soprano powstała na początku tego stulecia słynna Kompania braci, a potem kolejne telewizyjne szlagiery: Sześć stóp pod zmienią, Rzym, Pacyfik i wiele innych. Wszystkie one miały wspólne cechy: były realizowane metodą filmową, czyli także w naturalnych plenerach i na światłoczułej taśmie, były wieloosobowe i wielowątkowe, wyróżniała je – jeśli ich akcja toczyła się w historycznej przeszłości – dbałość o wierność realiom epoki, kostiumy i rekwizyty, a do udziału zaproszono aktorów dotąd mniej kojarzonych z telewizją. Tropem HBO poszły inne stacje zachęcone powodzeniem wielkiego konkurenta.
Drugi milowy krok w serialowym powrocie do przeszłości nastąpił w 2010, kiedy to do reżyserii pilota serialu Zakazane imperium (akcja toczy się w Atlantic City w okresie prohibicji w latach 20. i 30. XX wieku) zaproszono Martina Scorsesego. Ten nie tylko przyjął zaproszenie, ale także z maestrią wydał kilkanaście milionów dolarów na realizację znakomitego materiału, wysyłając przy okazji symboliczny sygnał do branży, że pora na masowy powrót do pogardzanej przez dekady telewizji. Śladem jednego z mistrzów współczesnego kina ochoczo podążyli inni fachmani od filmowej roboty, w czołówkach pojawiły się nazwiska wielkich gwiazd hollywoodzkich, które nierzadko angażowały się również finansowo w realizację projektów serialowych.
Popularność internetu, choć jego oferta filmowo-telewizyjna to temat na osobne opowiadanie, sprawiła, że i tym nośnikiem zainteresowali się producenci i twórcy. Słynny już House of Cards to pierwszy serial zrealizowany z myślą o premierze tylko w internecie. Firmowany przez firmę Netflix, największą na świecie internetową wypożyczalnię, odniósł wielki sukces i szybko znalazł naśladowców na tym polu dystrybucji.
 Kompania braci, materiały promocyjne

Matylda i inni

Serialowy boom rozlał się na Europę i cały świat, swą szansę dostrzegły w nim kraje niemające dotąd wielkich tradycji w tym gatunku. Choćby skandynawskie, które wpierw wywołały światową rewolucję w temacie swych powieści kryminalnych, a potem uruchomiły produkcję ich telewizyjnych adaptacji. Czy Rosja, która jeszcze kilka lat temu kupowała w Cannes m.in. polskie seriale kryminalne, a teraz jest jednym z największych producentów. Chętnie wchodzi w koprodukcje, głównie z Francuzami (choćby Rasputin z Gerardem Depardieu w roli tytułowej czy Piotr I ), Niemcami, Anglikami. Chciała też z Polakami, ale nie przewidziała, że ówczesny rezydent gabinetu prezesa TVP (był nim wtedy Piotr Farfał) nie będzie miał czasu dla producentów serialu o Annie German. Nie miał też Juliusz Braun, który po prostu do Cannes nie podróżował w obawie – jak mówiono – przed gniewem pani dyrektor biura zarządu, dla której obecność na targach telewizyjnych dawała tylko zaczyn dla plotek o marnotrawstwie państwowych pieniędzy.
Rosjanie nie mieli jednak żadnych obaw, by do roli tytułowej w swym największym, także finansowo, projekcie ostatnich lat, czyli Matyldzie (koszt 12 mln euro) zaangażować, i to z sukcesem, naszą Michalinę Olszańską  jako piękną i utalentowaną polską primabalerinę, w której zadurza się rosyjski następca tronu. Jak donosi prasa, są wprawdzie kłopoty z wprowadzeniem Matyldy w światowy obieg, bo protestuje Cerkiew prawosławna, ale warto nie tracić owej produkcji z oczu, bo jest znakomitym przykładem na to, jak trzeba dzisiaj robić seriale. Świetny i nośny dramaturgicznie scenariusz, staranna reżyseria, międzynarodowa obsada i takaż grupa realizacyjna (tu m.in. Włosi, Francuzi, Amerykanie, Czesi i Niemcy), wystawna inscenizacja (vide scena pożegnania carewicza na Dworcu Białoruskim w Moskwie) oraz przemyślana i profesjonalnie poprowadzona kampania promocyjna.
Nie sposób nie zauważyć, że w dzisiejszych serialach, tak chętnie odnoszących się do czasów i postaci historycznych, czy korzystających z bogatego dorobku literatury komiksowej i fantasy (np. Bitwa o tron), zmieniło się tempo narracji, a co za tym idzie, wszystko dzieje się szybciej, czemu podporządkowana jest także praca kamer oraz sposób gry aktorskiej, a całość wzmacnia montaż. Korzysta się nagminnie z coraz bardziej doskonałych efektów komputerowych, nie tylko po to, by multiplikować jakieś elementy w scenach masowych, ale również, by oszczędzać na pracochłonnym i kosztownym budowaniu dekoracji. Z drugiej strony, także za sprawą technologii 3D czy wymogów 4K, nadzwyczajnie dba się o każdy szczegół kostiumu czy charakteryzacji. Niedoróbki (jak TVN-owska Belle epoque) dzisiejsza serialowa widownia zauważa natychmiast i bez żalu… sięga po pilota.
My także mamy „w tym temacie” coś do zaoferowania światu. Mowa o serialu Bodo, który pokazywano w Cannes w 2016 na pierwszym konkursie seriali, odbywającym się w ramach targów MIPFormats. Targów, w trakcie których w tym roku z pompą ogłoszono, że wobec serialowego tsunami, jakie zalało świat, organizatorzy imprezy, czyli firma Reed MIDEM wespół z władzami Cannes i telewizją Canal+ , postanowili powołać do życia międzynarodowy festiwal seriali, który obok części konkursowej będzie miał także rozbudowany program teoretyczno-warsztatowy. Pierwsza edycja już w kwietniu 2018 roku.


Janusz Kołodziej / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 70, 2017  17 marca 2018 12:43
Scroll