Baza / Produkcja
Baza / Produkcja
Wojtyszko: Film dla dzieci to gra z wieloma niewiadomymi
Rozmowa z Maciejem Wojtyszką, reżyserem, powieściopisarzem, dramaturgiem i ekspertem PISF-u
Ma pan spore doświadczenie zarówno w twórczości dla dorosłych, jak i dla dzieci. Co pana skłoniło do tego, żeby zwrócić się do młodego widza?
Gdy zaczynałem pisać, twórczość dla dzieci była dziedziną, w której stosunkowo łatwo mogłem zadebiutować. Byłem synem nauczycielki, miałem kontakt z najmłodszymi, łatwo się z nimi porozumiewałem. Naturalną koleją rzeczy, po napisaniu „Bromby”, trafiłem do redakcji dziecięcej w telewizji. Tam zrealizowałem pierwsze widowisko i krok po kroku rozwijała się moja twórczość dla dzieci. Niemniej jednak, moje utwory, np. film "Synteza" czy serial "Tajemnica szyfru Marabuta", starały się opowiadać o czymś, co przeznaczone było nie tylko dla dzieci. W "Syntezie" np. próbowałem wyjaśnić sens słowa wolność. Zacząłem pisać dla dzieci, ale jednocześnie w tej twórczości szyfrowałem przesłania, które skierowane były również do dorosłych.

Wydaje mi się to teraz też popularne. W wielu książkach czy filmach dla dzieci coś dla siebie znajdują często ich opiekunowie.

Rzeczywiście tak jest. Mówiąc o tekstach teatralnych, mógłbym wymienić kilka osób, które podejmują wysiłek opowiadania na kilku poziomach. Chociażby Marcin Szczygielski, Malina Prześluga czy Marta Guśniowska. Starają się zainteresować dzieci, ale jednocześnie sprawić, żeby dorosły również nie czuł się obco. Tak chyba jest z dobrą literaturą dziecięcą, ona bardzo często „dorasta”. Bo przecież „Kubusia Puchatka” kochają dzieci, nastolatki i dorośli.

Czy dostrzega pan teksty we współczesnej literaturze dla dzieci, które z powodzeniem mogłyby zostać przeniesione na wielki ekran?
W przypadku filmu to skomplikowany proces. Znalazłoby się wiele tekstów, które poddane odpowiednim zabiegom dobrze wypadłyby w kinie. Nie ma u nas jednak przemysłu umożliwiającego fachowe opracowanie scenariusza, a następnie produkcję. Doprowadzenie do tego, by z tekstu stworzyć dobry scenariusz, a potem uzyskać wystarczającą kwotę potrzebną na realizację, stanowi problem. W związku z tym, już na etapie scenariusza, musimy myśleć inaczej niż ci, którzy robią "Gwiezdne wojny" czy "Władcę Pierścieni". Trzeba znaleźć jakiś wytrych. Mam takie porównanie z kuchnią biednych – chodzi o to, by składniki były tanie, ale finalnie złożyły się w smaczny produkt. Jeżeli stosujemy w filmie ingerencję cyfrową, nie może ona generować zawrotnych kosztów. Te na szczęście spadają, ale jeszcze długo nie będzie nas stać na takie efekty jak w "Hobbicie". W wymiarze technicznym nie mamy co konkurować z tego rodzaju produkcjami, ale jeżeli chodzi o pomysł, pewną oryginalność tematu i rozwiązań – jak najbardziej.

Mówi pan, że nie ma jeszcze takiego przemysłu. W krajach Europy Zachodniej produkcje dla dzieci to potężny procent narodowej kinematografii. W Polsce w ostatnich latach przypadało na rok 0,7 filmu pełnometrażowego dla dzieci
.
Niestety, choć i tak daje się już zauważyć pewien postęp od czasu stworzenia w PISF-ie priorytetu na film dla dzieci i młodzieży. Uczestniczyłem w pracach komisji oceniającej projekty i wydaje mi się, że powoli zaczyna to przynosić owoce. Dostaliśmy wiele scenariuszy do oceny. Niektóre słabe, inne świetne, ale nie do zrealizowania. Ci, którzy dostali dofinansowanie, trafili w tę pulę projektów nie nazbyt drogich, a jednocześnie ciekawych pod względem artystycznym.


Maciej Wojtyszko, archiwum prywatne

Zapytam zatem nie o to, czy coś to zmieniło, ale ile zmieniło?
Na efekty trzeba jeszcze poczekać. Wiem, że kilka filmów już powstaje i wydaje mi się, że zajmą one ważne miejsce na rynku. Powinniśmy wspierać tego typu działania. Pamiętam taką rozmowę sprzed czterdziestu laty, kiedy wielki polski lalkarz Jan Wilkowski zwierzał się, że chciał zrobić w telewizji coś w rodzaju Muppetów kilka lat przed ich pojawieniem się w Stanach Zjednoczonych, ale nie dostał odpowiedniego wsparcia. Bardzo żałuję, że polski film animowany dla dzieci wciąż ma słabe finansowanie i dużo przez to stracił. Także dlatego, że proces wymiany kadry wcale nie jest taki oczywisty. Jeżeli w „Se-ma-forze” zrobiono oscarowego "Piotrusia i Wilka", to powinno się zabiegać o to, żeby jego twórcy mieli regularną pracę. A różnie z tym bywa, czego efektem jest fakt, że wielu specjalistów wyjeżdża za granicę albo zmienia zawód. Pewna rytmiczność, regularność, nawet w małym wymiarze, jest ważna. Poczucie, że kończymy jedno, a jutro zaczynamy drugie. Niegdyś, w PRL-u, tak było, teraz tego brakuje. I należy żałować, bo jeżeli po sukcesie przez trzy lata nie ma co robić, to ludzie się wykruszają.

Problemem nie jest potencjał artystyczny, a pieniądze?
Dokładnie. Gdyby mnie ktoś zapytał, co zmieniłbym w zamyśle PISF-u, to proponowałbym stworzenie dwóch osobnych priorytetów – na animacje i film aktorski. Teraz rywalizują ze sobą wartości niewymierne. Mamy fantastycznych plastyków i czasami serce się kraje, że nie można animacji wesprzeć odpowiednią kwotą. I odwrotnie, wsparcie animacji może spowodować, że nie powstanie świetny film aktorski. Trudno w ramach jednej komisji położyć te dwie wartości na szali i powiedzieć, co jest lepsze, a co gorsze. Gdyby do podziału było dwukrotnie więcej pieniędzy, to i tak pozostałoby jeszcze wielu skrzywdzonych. Z tego typu wyborami zawsze wiąże się spore ryzyko. Przypomina to grę z wieloma niewiadomymi. Czasem jest ciekawy pomysł plastyczny, ale trzeba by nieco popracować nad historią, a innym razem historia jest świetna, ale brakuje czegoś innego. W końcu zbudowanie prototypu to zawsze spore ryzyko.

Jest pan zbudowany tym, co czytał w ramach prac komisji eksperckiej?

  Powiem może o tym, czego mi najbardziej brakowało. A brakowało filmów, które umiejętnie opowiadałyby o rodzinie, relacjach pomiędzy dzieckiem a dorosłym. Nie czarujmy się, nie zrobimy drugich "Poszukiwaczy zaginionej arki" czy "Slumdoga. Milionera z ulicy", bo ich budżet to pewnie dziesięć lat polskiego kina. Teraz jest moda na opowieści przygodowe, gdzie bohater, koniecznie o krótkim imieniu musi zdobyć dwa miecze i pokonać smoka. A to przecież banalne i płytkie. Recepta człowiek-człowiek nigdy się nie zestarzeje. Opowieści o stanach duszy, niepokojach, dramatach. Nie mówię, że to łatwe, ale tego w porównaniu z innymi rzeczami mi brakuje.

Mnie z kolei brakuje aktorskich seriali dla młodych widzów, na których się wychowałem, jak "Janka" czy "Tajemnica Sagali".

Smutne jest, że telewizja o to nie zabiega. Przez lata nie było w ogóle redakcji dziecięcej. Źle się stało, bo uznano, że jest niepotrzebna. Z żalem patrzę jak moja wnuczka ogląda bardzo fachowo robione amerykańskie seriale dla dzieci, które lansują niesłychanie prymitywny wzorzec człowieka. Kiedy się temu przyglądam, mam wrażenie, że niedługo nasze dzieci zaczną mrugać oczami jak Barbie i na wszystko mówić „OK”. Z drugiej strony jestem też pewien, że gdyby tylko znalazły się pieniądze, powstawałyby takie seriale jak wspomniana "Janka".



Kuba Armata / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP" 70, 2017  17 marca 2018 11:57
Scroll