Baza / Produkcja
Baza / Produkcja
30 lat Studia Filmowego Kalejdoskop
Ze Zbigniewem Domagalskim, Prezesem Zarządu Studia, rozmawiam o historii, kamieniach milowych, osobach, a przede wszystkim – o znajdywaniu własnych ścieżek.
Zasłużone Studio Filmowe Kalejdoskop obchodzi w 2018 roku swoje 30-lecie. Jego działalność to spory wycinek rodzimej kinematografii, jej sukcesów w dokumencie i fabule.

Wojciech Szczudło, Janusz Skałkowski, Piotr Śliwiński, Zbigniew Domagalski, Chicago 2003, fot. P. Latałło


Istnieją słowa, których sens i znaczenie dookreśla kontekst historyczny. Bywa, że są z pozoru absolutnie przejrzyste i czytelne, a jednak w pewnych okolicznościach domagają się komentarza. Słowo „niezależność” wydaje się nie kryć w sobie semantycznych zawiłości. Czy jednak zawsze znaczy to samo?

Polska, początek lat 80., (dokładniej – wiosna 1983), dogasa już stan wojenny, życie w kraju jakoś się toczy, kultura, w tym kino, znajduje się w stanie częściowej katatonii. Na szczęście, jak się okazało, łatwiej było wprowadzić godzinę milicyjną i zakaz zgromadzeń, aniżeli pozbawić filmowców marzeń o twórczej swobodzie. W przypadku grupy młodych zapaleńców, częściowo rekrutujących się z kadr WFDiF, był to, wyglądający początkowo na totalną fikcję i senne rojenie, projekt niezależnej firmy producenckiej. Spotkali się w 11 osób (wymagana, minimalna liczba członków założycieli spółdzielni usługowej), oczywiście nielegalnie i potajemnie, w Hotelu Europejskim, z solennym zamiarem omówienia planów, skonstruowania wniosku i późniejszego uruchomienia stosownych mechanizmów… Niestety, reakcja Centralnego Związku Spółdzielczości Pracy w Warszawie, który miał zarejestrować wniosek, nie pozostawiała złudzeń. Jedna – Filmowa Spółdzielnia Pracy – istniała już w Warszawie. Rejestrowanie kolejnej musiało Związkowi wydawać się mnożeniem bytów ponad potrzebę. Ustawa Wilczka dopiero w 5 lat później miała w spektakularny sposób zliberalizować polskie życie gospodarcze… Na kilka miesięcy przed jej wprowadzeniem (w grudniu 1988) upartym i konsekwentnym „spiskowcom” z 1983 udało się wreszcie zarejestrować Przedsiębiorstwo Produkcyjno-Usługowe Kalejdoskop sp. z o.o. w Warszawie, z biurem w kinie Muranów. To było 30 maja 1988 roku.

Dziś, po 30 latach od zainicjowania działalności, Studio Filmowe Kalejdoskop (zmiana nazwy nastąpiła w 1992), ma na koncie ponad 250 wyprodukowanych filmów i ponad setkę krajowych oraz międzynarodowych nagród. Konsekwencja w działaniu i trzymanie się przyjętych wtedy, w 1988, reguł sprawia, że zespół założycieli i współwłaścicieli Kalejdoskopu może z satysfakcją celebrować jubileusz. Było ich czterech: Zbigniew Domagalski, Janusz Skałkowski, Piotr Śliwiński i Wojciech Szczudło, który odszedł w grudniu 2015.

Ze Zbigniewem Domagalskim, Prezesem Zarządu Studia, rozmawiam o historii, kamieniach milowych, osobach, a przede wszystkim – o znajdywaniu własnych ścieżek.

Zbigniew Domagalski, fot. R. Palka

Jak w przestrzeni kilku kolumn tekstu ogarnąć trzy dekady waszej „Kalejdoskopowej” aktywności – setki nazwisk, tytułów, zdarzeń, miejsc, zaszłości… Może warto sięgnąć po słowa-klucze? Jedno z nich już mamy. To – niezależność.
Tak, na pewno. Wtedy tkwiliśmy w czymś w rodzaju gorsetu, który momentami dusił i krępował. Byłem też po studiach dziennikarskich, i to mogła być alternatywna opcja zawodowa, ale uprawianie dziennikarstwa łączyło się wówczas z jeszcze większym paraliżem, więc postawiłem na kino. Z założeniem, że albo będę robił to, co chcę i tak, jak chcę, albo odejdę. Kiedyś przyszedł do mnie jeden z reżyserów i zapytał: „Czego właściwie chcesz? Jasne, że można odejść, ale można też działać, jakoś zmieniać świat wokół siebie”. Niezależność wtedy, w latach 80., naprawdę znaczyła coś innego i chyba coś więcej niż teraz. Oznaczała na przykład pokonywanie iluś tam barier, dziś nie do pomyślenia.

Na przykład?
Na przykład barierę mentalną środowiska przyzwyczajonego do sztywnych na pewno, ale klarownych reguł. Jak odbierało się wtedy skrót „sp. z o.o.”? Fatalnie! Ta „ograniczona odpowiedzialność” wzbudzała podejrzenia, kazała doszukiwać się jakiejś furtki bezpieczeństwa, jaką moglibyśmy chcieć sobie zagwarantować w przypadku wpadki finansowej, nadużycia, byliśmy przecież „prywaciarzami”, czyli nowym – i wtedy, u progu wolnego rynku – nierozpoznanym należycie partnerem do rozmów i działań. Był to jednak czas błyskawicznych przemian. Coraz więcej osób chciało z nami współpracować, ale oczywiście trzeba było ten nasz świat niezależnej produkcji filmowej zaprojektować i „umeblować” w każdym drobiazgu. Na szczęście wszyscy czterej mieliśmy także zdobyte w WFDiF doświadczenie menadżerskie, w przeciwnym razie nie sposób byłoby ogarnąć w nowej formule stronę finansową – zaliczki, płatności, za taśmę filmową trzeba było płacić z góry. Na gwałt potrzebowaliśmy nośnych tematów, które pomogłyby Kalejdoskopowi zaistnieć na rynku. Każdy z nas szukał na własną rękę i potem pojawiały się takie szalone i udane realizacje, jak jeden z naszych pierwszych filmów korporacyjnych, na zlecenie wielopatentowej, międzynarodowej firmy z Hagi. To był film promocyjny o Polsce, jego odbiorcami miała być międzynarodowa ekipa gości, która robiła objazd po naszym kraju. Efekt był spektakularny, a dla nas pełna satysfakcja – zachwyt zleceniodawcy i konkretne pieniądze dla Kalejdoskopu.

No właśnie. Nazwa. Trudno o bardziej wyrazistą i deklaratywną. Na marginesie – ma zasięg międzynarodowy, nawet po węgiersku i kirgisku brzmi prawie identycznie… Oczywiście sygnalizuje mozaikowość, różnorodność. Czy to następne słowo-klucz?

Tak, zdecydowanie. Stworzyliśmy to wszystko we czwórkę, każdy z nas to osobne pasje, alternatywne wybory, wizje, koncepcje działania. Konsekwentnie później uspójniane, ale na pewno – to taka „jedność różnorodności”. Ustaliliśmy zasadę, której trzymamy się do dzisiaj, że każdy odpowiada za swój projekt praktycznie od początku do końca, byliśmy więc indywidualnymi producentami. Nawiasem mówiąc, nie mogliśmy jeszcze wtedy, na samym początku używać tego określenia, w napisach pojawiało się hasło „kierownik produkcji”. Dopiero początek lat 90. to eksplozja – w znaczeniu terminu i statusu – producentów w kinie polskim. Od momentu założenia Studia po dzień dzisiejszy profil naszej produkcji to domena różnorodności. Znajdziesz tu dokumenty, fabuły, animacje, filmy i programy telewizyjne. Wiele z nich sygnowanych jest nazwiskami twórców, które są niezwykle istotne w tej mozaice, jaką jest polskie kino minionych trzech dekad. Jeśli zestawić ze sobą takie osobowości, jak Marcel Łoziński, Ludwik Perski, Jan Łomnicki, Filip Bajon, Piotr Morawski, Katarzyna Maciejko-Kowalczyk, Kinga Dębska, Karolina Bielawska, Maciej Sobieszczański – a wszyscy oni są przecież z Kalejdoskopem związani – to wrażenie twórczej różnorodności jest oczywiste.

Jest taki klasyczny podział na kino „wierzące w obraz” oraz „wierzące w rzeczywistość”. Która opcja jest wam bliższa? Oczywiście szukam słowa-klucza, kolejnego hasła, i zakładam, że to właśnie „wiara w rzeczywistość”
Na to wygląda, jeśli przyjrzeć się naszym filmom – kamieniom milowym. One faktycznie są zrobione z tej magii kina, która wynika z podglądania rzeczywistości. Marcel Łoziński, genialny w tym co i jak robi z materią realności, przyszedł do nas w 1992 i powiedział: „Słuchajcie, mam pomysł na Oscara”. Uwierzyliśmy. Ruszyliśmy z produkcją, na bieżąco budując budżet. Lekkie szaleństwo, ale – powstał wielki obraz "89 mm od Europy". Z nominacją do Oscara w kategorii krótkometrażowego dokumentu. I tak w 6 lat po uruchomieniu Studia wszyscy we czwórkę, razem z Marcelem i jego żoną znaleźliśmy się na gali Oscarowej. Kolejny obraz Łozińskiego – "Wszystko może się przytrafić" uznany w 2016 za najlepszy polski dokument stulecia – już w trakcie realizacji uświadomił nam, ile pokory trzeba mieć wobec rzeczywistości, której potencjał artystyczny jest nieskończony. W związku z tym, niekończącą się historią była także sama produkcja. Potrzeba było więcej dni zdjęciowych, więcej taśmy niż zakładał początkowy budżet, na szczęście znalazł się pasjonat – koproducent z Saarbrücken, który poratował produkcję wkładem rzeczowym.

Czyli w połowie lat 90. gładko weszliście na ścieżki międzynarodowej koprodukcji.
Nie tak gładko i bezproblemowo. Nasz partner – TVP 1, we współpracy z którym powstawał film, miał spore zastrzeżenia wobec podpisywania umowy ze stroną niemiecką. Jednak finalnie w napisach Saarländischer Rundfunk pojawia się jako koproducent. W kwestii tego rozciągnięcia w czasie procesu produkcji niektórych dokumentów zdarzało się, że wytworzyło to jakąś wartość dodatkową. Realizacja innego obrazu Łozińskiego – "Jak to się robi" – trwała trzy i pół roku. Kontrowersyjny temat i, jak miało się okazać po latach, kontrowersyjny bohater Piotr Tymochowicz w obiektywie Jacka Petryckiego zyskali nowy wymiar w tej trwającej latami rejestracji upływu czasu i przemian głównej postaci. Natomiast okoliczności, w jakich powstawał "Himilsbach. Prawdy, bujdy, czarne dziury" to w zasadzie materiał na kolejny dokument, z bohaterem – Staszkiem Manturzewskim, czyli scenarzystą i reżyserem historii o Himilsbachu. Staszek był takim enfant terrible, miał trochę pod górkę w branży. Kiedy przyszedł do mnie z pomysłem na film, postawił warunek: „ale kup mi lampę naftową, żebym mógł pisać scenariusz. Odcięli mi prąd…”. Oczywiście kupiłem. Potem przyszła zima, jedna z kilku, podczas których pracowaliśmy nad Himilsbachem… Staszek miał kolejny problem: „może kupiłbyś mi buty, moje się rozlazły…”. Kupiłem, rozmiar 46, solidne, skórzane, takie, jakie wybrał w sklepie na Chełmskiej. Temat filmu o Himilsbachu, czyli jego bohater, przyciągał ludzi jak magnes. Iluż było chętnych do konsultacji, wspomnień… Kiedy wreszcie film wyszedł w świat i dostał Złotego Lajkonika, była wokół niego fantastyczna aura tych wszystkich zaszłości.

Wyobrażam sobie pasjonujący dokument pt. Kalejdoskop na żywo. Działoby się! Przecież wasza historia, te trzy dekady, to w polskiej produkcji filmowej czas „rewolucji wszystkiego”. Z technologią na czele, prawda?
Oczywiście. Na własnej „producenckiej skórze” doświadczyliśmy tych przemian. Na pewnym etapie działalności Studia ważny okazał się zakup sprzętu montażowego, którego wynajem był bardzo kosztowny. Jeden z banków sprzedawał zestaw montażowy na drodze przetargu. Wygraliśmy, bo warunkiem było posiadanie statusu aktywnej firmy filmowej. Solidny sprzęt Sony został zakupiony, mogliśmy montować do woli i co więcej – podnajmować montażownię innym podmiotom. To była epoka montażu liniowego z Bet, ruch był taki, że trzeba było zrobić grafik. Montażownia hulała 24 godziny na dobę. Oczywiście za chwilę trzeba się było z tą technologią rozstać – nadchodził montaż komputerowy i do Kalejdoskopu zawitał Avid.

"Moje córki krowy", materiały promocyjne

Wśród tych wszystkich zmiennych danych, jest jednak kilka stałych. W tym – adres. Czy to też słowo-klucz?
Chełmska – jeden z ważniejszych „adresów kina polskiego” w ogóle. Dla nas – Wojtka, Piotra, Janusza i dla mnie – to miejsce, w którym pod koniec lat 70. zaczęło się nasze życie zawodowe, i jak miało się okazać – adres naszej firmy. Pierwsze lata spędzone w WFDiF ukształtowały nas jako filmowców, potem Kalejdoskop ulokował się na krótko w przestrzeniach kina Muranów, by powrócić na Chełmską – najpierw do malutkiego pokoiku nad portiernią, potem rozrośliśmy się (były dwa pokoje z korytarzem), teraz nasz adres to budynek nr 4, drugie piętro. Chełmska to oczywiście coś jeszcze. Jej genius loci, aura, gromadząca się latami, niczym warstwy geologiczne, energia ludzi kina – czyni z niej jedyny w swoim rodzaju tygiel filmowy. Pracując tutaj, stajesz się uczestnikiem czegoś więcej, aniżeli tylko własnych produkcji. Zresztą dla mnie, dla naszej czwórki, tak właśnie wygląda rozumienie produkcji filmowej – jako pełnego uczestnictwa w procesie formowania obrazu. Zdarza się, że to my jako producenci mamy pomysł na film, który później nabiera życia dzięki reżyserowi i całej ekipie. Jesteśmy nie tyle „przy” realizacji, co „w” realizacji. Od początku po fazę, kiedy oddajemy gotowy tytuł widzom.

Były też historie szczególne, kiedy w kostiumie i charakteryzacji stawaliście przed kamerą jako aktorzy we własnych produkcjach.
Taaak… Do mnie jakoś przylgnęła sutanna i koloratka, zagrałem role księdza – najpierw w Himilsbachu…, potem w "Reality Shock" i w "Nadziei" w reżyserii Stanisława Muchy, według scenariusza Krzysztofa Piesiewicza. Wojtek Szczudło też tam zagrał – strażnika. Ta realizacja była zresztą bardzo istotna dla nas, dla Kalejdoskopu. To duża koprodukcja z niemieckim partnerem – Pandora Film – która okazała się świetnym doświadczeniem zawodowym. Dała możliwość wejścia w inne struktury, w inny model działania, myślenia. Na wstępnym etapie ludzie z Pandory przylecieli do nas dosłownie na półgodzinną wizytę, pogadaliśmy, wypiliśmy kawę, po kawie wysłali smsa do firmy – „Kalejdoskop is OK”. I faktycznie – cała późniejsza współpraca okazała się bardzo „OK”. To poszło w świat, w sensie produkcyjnym, jako nasze spore osiągnięcie.

W świat idą przede wszystkim tytuły waszych szeroko odnotowanych produkcji – z tych najnowszych – "Moje córki krowy" Kingi Dębskiej, "Mów mi Marianna" Karoliny Bielawskiej, "Aktorka" Dębskiej i Marii Konwickiej, "Zgoda" Macieja Sobieszczańskiego. Co dalej? Jaki może być klimat czwartej dekady Kalejdoskopu?
Niewykluczone, że będzie to „klimat fabularny”… Teraz kończymy film Kingi Dębskiej Zabawa, zabawa, powstają kolejne scenariusze Dębskiej i Sobieszczańskiego, mam w zanadrzu obraz o legendarnym piłkarzu ze Śląska – Erneście Wilimowskim. Własnością Kalejdoskopu jest scenariusz na bazie „Nauczyciela” Jarosława Iwaszkiewicza, nad którym pracujemy z Filipem Bajonem. Dokumenty oczywiście pozostaną naszą i moją miłością. Jeśli pojawi się na horyzoncie Marcel Łoziński… Mam też nadzieję, że będzie to dobry klimat dla międzynarodowych koprodukcji, to jest przyszłość kina europejskiego.

Dziękuję za rozmowę, za ważne i mądre filmy i życzę Oscara – wszystko może się przytrafić…




Anita Skwara / "Magazyn Filmowy. Pismo SFP", 82/2018  12 kwietnia 2019 23:26
Scroll