Michał Rosa: No cóż, rzadko myślę o swoich filmach, ale kiedy już mi się to zdarza, widzę, że układają się w dwa nurty. Takie obrazy, jak Gorący czwartek, Farba i Co słonko widziało, to coś na kształt kina społecznego. Drugi z nurtów można by nazwać opcją obyczajowo-psychologiczną, chociaż ta etykieta nie do końca oddaje to, co jest w nim zawarte. To po prostu kino eksplorujące naturę ludzką. Wszystkie moje filmy są moralitetami. Niewątpliwie Szczęście świata miało stanowić finał takiej mojej filmowej refleksji i czuję, że do tego końca dotarłem. Co będzie następnym etapem? Nie wiem. Natomiast ten film powstał z potrzeby i chęci stanięcia w opozycji, w kontrze…
W opozycji wobec czego?
Wobec kultury, w której żyjemy, a przede wszystkim wobec kina, jakie ta kultura przynosi, a nawet – jakiego się domaga. Zawsze tworzyłem filmy eseistyczne, a ten jest eseistyczny w szczególnym stopniu. Generalnie obce jest mi kino oparte o emocje – najpierw reżysera, a później – emocje odbiorcy. Bliższy jest mi tryb pewnego dyskursu, który się toczy na ekranie. Mówiąc bardziej potocznie – można to zdefiniować jako „kino rozmowy”. Czyli konwencja, którą znakomita większość i twórców, i odbiorców określiłaby jako styl zdecydowanie passé.
Czy z tym założeniem przystępował pan do realizacji filmu? Jeśli tak, to był to gest twórczej przekory. I odwagi…
Szczęście świata miało być manifestacyjnie passé, wobec tego, co się dzisiaj dzieje w kinie. Myślę, że to się udało…Pomyślałem też, że świat zatacza takie koło, iż moje bycie w ariergardzie może się za moment okazać awangardą. Być może dotykanie w taki sposób, w jaki ma to miejsce w Szczęściu…, ulotnej zmysłowości świata jest jakąś ofertą dla tej mniejszości, która nie mieści się w nurcie dominujących dzisiaj mód i rytuałów. Moja świadomość intensywności oraz przemożnego wpływu tych tendencji wypływa z prostego faktu. Od wielu lat uczę w szkole filmowej. Pracuję z młodymi twórcami i widzę, jak bardzo nasila się w skali globalnej ten fenomen wychodzenia naprzeciw modom, ba – nawet swego rodzaju zamówieniom na określony typ kina. Ta procedura, w jakimś stopniu oczywista w przypadku kina komercyjnego, dotyka dziś równie mocno filmów autorskich.
Czyli Szczęście… jako protest, wyrosły z potrzeby opowiedzenia swojego świata po swojemu. Podjąłem to ryzyko. Bez uruchomienia takiej konwencji nie mógłbym opowiedzieć o tej Arkadii, którą z całą ekipą zbudowaliśmy w filmie.
Arkadia? Przecież to wszystko gdzieś na Śląsku się toczy… Czarna dziura, ziemia jałowa, a ludzie – wydrążeni. Co najwyżej od świętej niedzieli wszystko na glanc i „modro” kapusta z roladą i kluskami…Tak się składa, że żyję tu „z dziada pradziada” i –Szczęście świata to dla nas, Ślązaków olśnienie. Jakby ktoś zeskrobał z obrazu warstwę pyłu. Zagrały kolory, kształty i dźwięki świata, którego już nie ma, a przecież istniał z całą intensywnością. Ile było w tym odkrywania i rozglądania się wokół, a ile budowania?
Od rozglądania wszystko się zaczęło… Nie
mam śląskich korzeni, śląskiej rodziny, ale od momentu, gdy tu zamieszkałem,
potem podczas studiowania na Wydziale Architektury w Gliwicach, urzekło mnie nie
tyle nawet piękno, co ład panujący w tym świecie. Ład przestrzenny, architektoniczny,
ład w relacjach międzyludzkich – pomimo tego strasznego połamania powojennego,
które tak bardzo Śląsk i śląskość zdewastowało. To unikalna ziemia i unikalni
ludzie. Każda piędź tej ziemi jest cywilizacyjnie przetworzona ludzką ręką, a
jednocześnie w gwarze śląskiej tkwi potężny depozyt staropolszczyzny. Do tego
cała ta polifoniczność, wielokulturowość, wielojęzyczność dawnego Śląska. Przez
ten region przetaczały się kulturowe i historyczne nawałnice w takim stopniu,
że pojęcie rdzenności nie ma w zasadzie racji bytu… Dlatego o tym chciałem
opowiadać – o takim miejscu na końcu świata. Albo na jego początku.
Karolina Gruszka w filmie "Szczęście świata", fot. Kino Świat.
Osiedlamy się w tym świecie na czas trwania filmu. Osiedlamy się bardzo konkretnie. Wim Wenders powiedział kiedyś, że mieszkamy w filmach jak w domach. W kontekście Szczęścia świata można tę frazę zrozumieć prawie dosłownie. Reżyser-architekt projektuje dla nas, widzów dom-kamienicę, która jak Schulzowskie sklepy cynamonowe egzystuje na styku realizmu i fantasmagorii. Ona – kamienica – nie istnieje w rzeczywistości, prawda?
Nie. To zrealizowane na planie zdjęciowym marzenie szalonego architekta… Były oczywiście inspiracje, jak na przykład dom rodzinny w Zabrzu-Kończycach, w którym do dziś mieszka, i o którego historii opowiadał mi mój przyjaciel (prof. Marian Oslislo – artysta plastyk, wieloletni rektor ASP w Katowicach – przyp. A.S.).
Od kogo zaczęło się zaludnianie kamienicy? Od Róży zapewne, bo przecież jest królową tego świata..
Nie. Od Rufina, który jest matematycznym geniuszem. Dariusz Chojnacki dał tej postaci niezwykłą wyrazistość i piękno. Cóż, tu tkwi wątek osobisty – mój syn studiuje matematykę, i dotyka ten sposób mojej wielkiej miłości do tej dziedziny. W planach mam zresztą film o matematykach lwowskich. Zacząłem więc od Rufina, a potem przyszła Róża. Chociaż, jeszcze przed nimi była nie tyle postać, co zasłyszana gdzieś, kiedyś, opowieść o napisanym przed wojną tajemniczym przewodniku podróży. Jego autor, który się ukrywał przed światem, był sparaliżowany, przykuty do wózka i swojego mieszkania. Czyli w pewnym sensie to mój filmowy Jan zaistniał jako pierwszy. Po tej trójce pojawił się chłopak – Harald. I jego matka. Zacząłem szukać takiego dopełnienia całej historii, dopełnienia o pierwiastek niemiecki, protestancki.
Film rozbrzmiewa w czterech językach – polskim, niemieckim, śląskim, jidysz. Pod wspólnym dachem, wokół wspólnej schodowej klatki…
Przez chwilę jest jeszcze francuski… Mieliśmy cały czas na planie konsultantkę od jidysz, germanistkę…Ta nasza filmowa wieża Babel musiała brzmieć wiarygodnie.
Kamienica „na końcu świata” nie ma pęknięć. Ten świat jest piękny, tak jak piękny jest cały film – wizualnie, dźwiękowo, a nawet – pod względem zapachów, fascynująco „opowiedzianych” językiem kina. Jak się okazuje, ta właściwość Szczęścia świata, jego „ładność” bywa traktowana jako zarzut wobec niego. Dlaczego?
Prawda o świecie najczęściej jest dziś budowana w kinie przez eksploatację obrazów i tematów brzydoty, rozpadu, montażową dezynwolturę. Byłoby fantastycznie, gdyby udało się wahadło popchnąć w stronę przeciwną. Proklamować rodzaj mody na piękno. I na opowiadanie o człowieku przy użyciu kategorii piękna. Ustalałem z autorem zdjęć Marcinem Koszałką: „Słuchaj, Różę zróbmy tak, żeby chciało się do niej wracać we śnie”. Karolina Gruszka, pomimo że rola nie była pisana specjalnie dla niej, stała się Różą idealną – zanurzoną w bursztynowym świecie swojego mieszkania. Bo każde z pomieszczeń w kamienicy ma swój własny kod kolorystyczny, który jest elementem nie tylko scenografii, ale i narracji.
Film ma też swój kod dźwiękowy. To gęsta, dotykalna prawie ścieżka dźwiękowa i fantastyczna muzyka stworzona przez Motion Trio. Szczęścia świata pięknie się słucha.
To wyniknęło z „myślenia dźwiękiem”, myślenia detalem, który gra. Pracowaliśmy długo nad osiągnięciem tej spójności. Film miał dwa zgrania, a Motion Trio – cóż, początkowo nie byli entuzjastyczni wobec perspektywy tworzenia muzyki filmowej. Kiedy jednak przyjechali do mnie, by obejrzeć gotowy już materiał, po prostu wyciągnęli akordeony i zaczęli grać w pełnym dialogu z obrazem. Od początku chciałem mieć te akordeony – dają rodzaj pewnej „etniczności”, a zarazem to w ich wykonaniu, świetnej klasy muzyka współczesna.
Walory estetyczne filmu zostały na festiwalu w Gdyni uhonorowane nagrodami za scenografię i muzykę właśnie. Wychodząc poza całą tę wysmakowaną estetykę obrazu – czy istnieje autorskie słowo-klucz, które otwiera poziomy znaczeniowe pana filmu?
Tak. To film o ODMOWIE (podkreślenie – A.S.). Polecam uwadze odbiorców końcowe sekwencje. W nich tkwi wyjaśnienie…
*Lekko, lekuśko – tak brzmiał pierwotny tytuł tego filmu. Rodowód tej frazy tkwi w gwarze śląskiej.