PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
WYDARZENIA
  18.04.2014
Bohaterem nowego numeru „Magazynu Filmowego” (nr 5/2014), który ukaże się 10 maja, będzie Paweł Łoziński. Z tym znakomitym dokumentalistą rozmawia Ola Salwa. Publikujemy fragment wywiadu.
Nagrywa się?

Tak.

Sprawdzę, dobrze? Wie pani, jak trudno jest, gdy trzeba coś powtarzać, robić duble. Parę razy mi się to zdarzyło. 

W takim razie, proszę sprawdzać. Jak pan, dokumentalista, czuje się po drugiej stronie sprzętu nagrywającego? Zwykle to pan zadaje pytania.

 Sytuacja jest niezręczna. Siedzimy w kawiarni, przy stoliku obok ktoś słucha, patrzy. Nie ma intymności. Ja bym w takiej sytuacji nic ze swojego bohatera nie wyciągnął. Choć te sytuacje nie są do końca identyczne, bo w dokumencie staram się nie robić wywiadów, tylko obserwować czyjeś życie, słuchać rozmów. W filmie często tak właśnie jest – mamy bohatera, mamy reżysera zadającego pytania i coś nie idzie. Na dokumentacji wszystko było w porządku, a teraz bohater jest skrępowany i zastanawiamy się, co jest źle? Czy to dlatego, że mam kamerę, mikrofon, czy chodzi o coś innego? Potem szukamy wyjścia z kryzysowej sytuacji. Tak było w przypadku filmu „Werka”, który właśnie skończyłem. Miałem ciekawą bohaterkę, Edytę, pracownicę fabryki zapałek w Czechowicach-Dziedzicach. Miała za sobą trudne życie, a na dodatek marzyła, żeby zaadoptować głucho-niewidomą małą dziewczynkę – Werkę. Jedyne intymne miejsce do rozmowy, jakie udało nam się znaleźć było w jej pracy. Ale nie w głównej hali, bo tam jest straszny hałas, tylko w takiej salce obok. Prawie cały dzień byliśmy sam na sam, trochę ją filmowałem przy pracy, a jak szła odpocząć, rozmawialiśmy. Edytka patrzyła przed siebie, w okno, tak jej chyba było wygodniej. Nie miała potrzeby, żeby patrzeć w kamerę, zaistnieć. Z doświadczenia wiem, że tacy bohaterowie są najlepsi. Ci, którzy się strasznie pchają na ekran, mają zwykle niewiele do zaoferowania.

Jak pan wybiera bohaterów?

Czasem jest tak, że oni wybierają mnie. Tak było z filmem „Siostry”: dwie starsze panie same się do filmu „zaprosiły”. Ale to rzadkie przypadki. Muszę się w nim albo w niej najpierw zakochać. W tym mieści się wszystko – chęć rozmowy, ciekawość drugiego człowieka, potrzeba opowiedzenia jego historii. Uczucie musi być wzajemne, bo inaczej bohater mi nie zaufa, nie otworzy się przede mną. Potem trzeba to tylko sfilmować, zmontować i udźwiękowić tak, żeby to moje pierwotne uczucie do bohatera przeszło za pomocą filmu na widza.   


Paweł Łoziński, fot. Mikołaj Grynberg.

Dlaczego tak często wybiera pan na bohaterów osoby ze swojego otoczenia? Choćby w „Takiej historii”, „Siostrach”, „Pani z Ukrainy”. To przypadek?

Wolę kręcić filmy o ludziach znajomych, bo wtedy etap poznawania mamy za sobą. Tak było z panią Lesyą i filmem „Pani z Ukrainy”. Pani Lesya przychodziła codziennie do nas do domu opiekować się dziećmi, sprzątać, lepić pierogi. Jednocześnie opowiadała mi o sobie i o 6-letniej córce, za którą tęskni, bo została ze swoją babcią na Ukrainie. Pomyślałem, że skoro ona mi to codziennie opowiada, to wyjmę kamerę, nagram i będzie film. Oczywiście, to nie jest takie proste, bo chcąc skonstruować jeden dzień z życia pani Lesyi, musiałem nakręcić tych dni dużo więcej. Umówiliśmy się, że ona będzie przychodzić codziennie w tej samej żółtej bluzce. Bluzka w trakcie zdjęć zmieniła kolor na zielonkawy, bo pani Lesya ją codziennie prała. Była na mnie o to zła. Obiecałem jej kupić dziesięć takich bluzek, ale okazało się, że ona ją przywiozła z Ukrainy. Pani Lesya jak miliony ludzi na świecie musiała zostawić swoją rodzinę i szukać pracy w innym kraju. To wielka niesprawiedliwość i chciałem też to pokazać. Zobaczyła film o sobie i chyba jej się spodobał, bo pokazała go rodzinie. Dla mnie to zawsze dobry znak, zaakceptowała bez wstydu, jak ją pokazałem. Minęło 14 lat, a Lesya ciągle pracuje w Polsce. Teraz zbiera na studia dla swojej – już dużej – córki.

Jak pan selekcjonuje materiał w trakcie montażu? Idzie pan za swoją fascynacją bohaterem, czy próbuje pan spojrzeć z dystansu?


To trudny etap. Nie montuję filmów sam. Pracowałem z Kasią Maciejko-Kowalczyk i Dorotą Wardęszkiewicz. Kasi już niestety nie ma. Montażystka to pierwszy widz, zawodowy i superkrytyczny. Nie była na planie, gdy było nam zimno, nie wie, czy zdrętwiały nam nogi, co często w poczuciu reżysera przekłada się na wartość emocjonalną materiału. Ona widzi, co działa, a co nie. Bywa, że spieramy się. Pokazałem Dorocie materiał z Edytą, bohaterką Werki. Moim zdaniem świetny. Ona mówi: „Nie podoba mi się, jak ta dziewczyna się śmieje, ona tym coś tuszuje, będę wycinać ten śmiech”. Wcześniej, po pierwszych dniach kręcenia „Chemii”, kiedy  z operatorem Kacprem Lisowskim przynieśliśmy materiał do montażowni, byliśmy nim zachwyceni. Tak często bywa na początku zdjęć. Udało nam się wejść na dzienny oddział chemioterapii na Roentgena i namówić pacjentów na film. Ale Kasia Maciejko, która montowała „Chemię”, ścięła nas: „Na razie to mało ciekawe. Nie pokazujcie szpitala, żadnych sprzętów, lekarzy. Pokazujcie tylko twarze pacjentów w bliskich planach, bo to o nich jest film”. Tą jedną, celną uwagą ustawiła cały materiał. Tak potem kręciliśmy. 

Zanim porozmawiamy o kolejnych elementach pana warsztatu, chciałam zapytać, dlaczego po liceum nie zdawał pan do łódzkiej Szkoły Filmowej, tylko na Uniwersytet Warszawski?


Nie wiedziałem, co chcę robić w życiu. Skończyłem profil matematyczno-fizyczny w liceum, więc pomyślałem, że zdam na fizykę. Zwłaszcza, że było 0,75 kandydata na miejsce. Ale temperament nie pozwalał mi tam usiedzieć – w salach z jarzeniowym światłem i ciszą, którą przerywało skrobanie kredą po tablicy. Zrozumiałem, że muszę być w ruchu: szukać, oglądać, działać. A fizyka, choć o ruchu też mówi, nigdy mi tego nie da. Po pierwszym semestrze zrezygnowałem. Była połowa lat 80., ponury czas po stanie wojennym. Trzeba się było utrzymać, więc pracowałem: a to w sklepie spożywczym, a to w jakiejś firmie budowlanej; kładłem przewody albo malowałem z kolegami przejścia podziemne.

I potem poszedł pan na reżyserię. Jak pan wspomina studia?


Byłem zafiksowany na dokumencie. Wydawało mi się, że będę pracował tylko w tym gatunku, więc mało skorzystałem z lekcji fabularnych. Dziś tego żałuję. Pamiętam świetne zajęcia z montażu z Lidią Zonn albo z muzyki filmowej u profesora Henryka Kuźniaka. Moim nauczycielem od dokumentu był też Tadeusz Pałka. Najwięcej nauczyłem się chyba od ojca. Przez lata patrzyłem, jak robi film, potem asystowałem mu przy kilku. Dużo mi to dało. Kiedy zdałem za drugim razem do szkoły filmowej, miałem już jakąś praktyczną wiedzą, jak działa kamera, jak nagrać dźwięk. I pewną świadomość, jak można myśleć o filmie, jak próbować go konstruować. Na trzecim roku nakręciłem „Miejsce urodzenia” i zacząłem pracować w zawodzie. Studiów jeszcze formalnie nie skończyłem, nie mam dyplomu, żałuję, bo bardzo bym chciał. Może się uda to nadrobić?
PZ
Magazyn Filmowy SFP
Ostatnia aktualizacja:  22.04.2014
fot. Marcin Warszawski/SFP
Nyski Festiwal Filmowy po raz kolejny przyzna Rybę
Filmy Kieślowskiego poruszają mnie do głębi
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll