Jan Kanty Pawluśkiewicz, fot. sadeczanin.info
Portal Filmowy.pl: W połowie lat. 60. założył pan z przyjaciółmi z Wydziału Architektury Politechniki Krakowskiej, kabaret „Anawa”. Jednym z waszych bardziej spektakularnych wyczynów było ogłoszenie fałszywego castingu na statystów do filmu "Pan Wołodyjowski".
Jan Kanty Pawluśkiewicz: Ponura sprawa. Do dzisiejszego dnia mi za nią wstyd. Czułem się jak niezakontraktowany amator-sadysta, ale dostrzegliśmy razem z moim przyjacielem, z którym tę akcję zorganizowaliśmy, zaczątek show-biznesu. Siedzieliśmy przy suto zastawionym stole w restauracji „Żywiec”, naprzeciwko hotelu „Pod Różą”, do którego zgłosili się kandydaci na statystów – a przyszło kilkadziesiąt osób żądnych sławy i pieniędzy – i świetnie się bawiliśmy.
PF: Jest pan autorem piosenek, nie tylko dla grupy „Anawa”, musicalu „Szalona lokomotywa”, oratorium „Nieszpory Ludźmierskie”, poematu symfonicznego „Harfy Papuszy”, a także kompozytorem muzyki filmowej i teatralnej. Jak pan wspomina swoje filmowe początki?
JKP: Współpracę z filmem zacząłem w latach 70. W 1973 roku razem z „Anawą” zrobiłem muzykę do „Brzydkiego Kaczątka”, telewizyjnego debiutu Tomka Zygadły. Muzykę nagrywaliśmy w łódzkiej wytwórni, w nocy. Skończyliśmy o 6 rano. Później razem z Tomkiem pracowałem nad dokumentem „W tym miejscu” (1975). Za ten film dostałem nagrodę [Brązowy Smok za muzykę na MFFK w Krakowie]. Jest dla mnie bardzo ważny. Uważam, że zrobiłem do niego istotną muzykę. Nagrywanie do tego dokumentu, to były moje filmowe uniwersytety. Przez prawie 20 lat pracowaliśmy z Tomkiem.
W latach 70. i 80. tworzyłem bardzo dużo, po kilka filmów rocznie. Istnieje czas mody na kompozytorów, tak jak są modne kraciaste buty. Kiedyś ktoś mnie namawiał, żebym sprzedał wszystko, co zrobiłem. Za 2,60 zł za 1 metr taśmy. To była podła propozycja, ale ten człowiek mnie ostrzegał, że czas na mnie może przeminąć. Teraz robię już mało dla filmu.
"Papusza", fot. Next Film
PF: Jedna z najbardziej szalonych pana prac to muzyka do „Wodzireja” Feliksa Falka.
JKP: To wypadek kompozytora, kicz, kompletne dno! Większość muzyki skomponowałem w ZSRR. Pojechaliśmy z Markiem Grechutą zarabiać pieniądze i graliśmy muzykę z „Szalonej Lokomotywy”. Występy mieliśmy wieczorami. W ciągu dnia się nudziłem, a że w hotelach zawsze jakieś pianino się trafiło, to tam robiłem te głupoty. Podobno jakiś brytyjski menedżer to kupił, ale nie wiem co zrobił z tą muzyką.
PF: Robił pan muzykę do filmów animowanych, spektakli Teatru Telewizji, filmów fabularnych. Współpracę z kim najbardziej pan ceni?
JKP: Znam genialnego reżysera filmów animowanych – profesora Jerzego Kucię. Rozkosz współpracy. Szkoda, że nie zrobiliśmy wspólnie więcej filmów. Wspaniała praca, 6 minut trwa film i 6 minut trwa muzyka. Trzeba muzyką oddać dramaturgię obrazu [Jan Kanty Pawluśkiewicz komponował muzykę do filmów „W cieniu” i „Wiosna” Jerzego Kuci].
Z Kazimierzem Kutzem pracowaliśmy razem przez 20 lat. Robiłem muzykę do „Zawróconego”, „Pułkownika Kwiatkowskiego”, „Strasznego snu Dzidziusia Górkiewicza”, kilku spektakli Teatru Telewizji, między innymi „Do piachu”.
Jest żelazna logika: marnemu reżyserowi nic się nie podoba podczas realizacji, ze średnim bywa różnie (50 na 50), a ten największy w ogóle się nie wtrąca w pracę i wszystko mu się podoba. Nie lubię tego, kiedy reżyserzy podsłuchują podczas nagrania. Wybitni twórcy na nagrania nie przychodzą. Kazimierz Kutz nigdy. Jest taka zasada: jak się reżyser „nie wpitala” to muzyka ma sukces w filmie. A jak się „wpitala”, to muzyka nie istnieje. Najgorzej, jak reżyser mówi: „postaraj się, tak mi zależy, żebyś napisał dobrą muzykę” – przecież mi zawsze na tym zależy.
PF: Jak wygląda pana proces twórczy?
JKP: Pracuję raczej wolno, bo staram się robić to najlepiej, jak potrafię. Są rzeczy, których słuchając masz wrażenie, że to lekkie, potoczyste – czasem się nad tym pracuje tygodniami. Taki błysk 10-minutowy zdarza mi się przy piosenkach. „Niepewność” powstała bardzo szybko, na wakacjach, bo mi się nudziło.
PF: Jest pan także malarzem. Specjalizuje się pan w bardzo trudnej technice żel-art.
JKP: Żel-art – to działalność, która mnie ekscytuje. W 2006 roku swoje obrazy wystawiałem w Sali Yehudi Menuhina w Parlamencie Europejskim. Ale może mnie tam wpuścili, bo się nie znają na obrazach. Rysunek to mój pierwszy zawód, który wiąże się z architekturą. A muzyka to raczej – z czegoś trzeba żyć, jak mówi mój syn. Jeśli się coś prawdziwie kocha, to trzeba umieć z tego żyć. To trzeba umieć na tym zarabiać.
PF: Nad czym pan teraz pracuje?
JKP: Usłyszałem w krakowskim Teatrze Słowackiego podczas „Salonu Poetyckiego” Anny Dymnej kwartet klarnetowy i postanowiłem po raz pierwszy napisać coś na klarnet. Specjalnie dla tych młodych muzyków. Koncert zatytułowałem „Karossa / Carossa”. Karrossa brzmi jak karoca – a ta jedzie na 4 kółkach, tak jak kwartet. Carossa brzmi jak Canossa, do której udał się na kolanach cesarz, żeby przeprosić papieża. To jest mój powrót do muzyki, moje muzyki przeprosiny. To będzie wydane na płycie. Ale jeśli nie wyćwiczą tego dobrze, oddam to kwartetowi stroikowemu.