Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
KSIĄŻKI FILMOWE
Stefan Kanfer
Wydawnictwo Dolnośląskie
Wrocław, 2012
stron: 280
Jeżeli ktoś miał wątpliwości, którego z wielkich
aktorów – Jamesa Deana, Marlona Brando czy Steve’a McQueena, nazwać
można największym buntownikiem w historii kina, książka autorstwa
Stefana Kanfera z pewnością w rozwiązaniu tego dylematu nie pomoże.
Wręcz przeciwnie, wzbogaci tę galerię o jeszcze jedną wyjątkową postać.
Tego, który zwykł dzielić ludzi na profesjonalistów i dupków, a ze
światem problem miał taki, że wszyscy zawsze byli o kilka drinków do
tyłu. Taki właśnie był Humphrey Bogart z nieodłączną szklaneczką czegoś
mocniejszego w dłoni i nadpalonym chesterfieldem w kącikach ust.
Szczery, elokwentny, obdarzony dobrym refleksem i poczuciem humoru,
które nie każdemu przypaść miało do gustu.
Bogart zwykł buntować się przeciw wszystkim i wszystkiemu. Nie mógł znaleźć wspólnego języka z oziębłą matką (Maud Humphrey była znakomitą ilustratorką i nieustępliwą feministką), notorycznie
podważał też szkolne, i nie tylko, autorytety. Wiele trudu kosztowało go
znalezienie szczęścia w małżeństwie (żonaty był cztery razy, a do jego
związku z Mayo Methot nie bez kozery przylgnęła łatka „bitnych Bogartów”), a kolejne epizody wieloletniego sporu z Jackiem Warnerem stanowią po dziś dzień wdzięczne karty zakulisowej historii Hollywood.
Kolejne przejawy niezgody na otaczającą rzeczywistość różniła jedynie
forma. Kiedy było trzeba, potrafił wygarnąć wprost, za co zdarzało mu
się chociażby wylecieć ze szkoły, kiedy indziej, w imię większego dobra
(najczęściej pracy), wolał trzymać język za zębami, smutki topiąc w
modnych knajpkach w Nowym Jorku czy Los Angeles. Bowiem obok papierosów,
alkoholu i zapewne też kobiet największym uzależnieniem i obsesją Humphreya Bogarta była właśnie praca.
Na
to, że Bogie został aktorem, złożyło się pewnie wiele czynników, a
niepoślednią rolę odegrał, a jakże, przypadek. Po krótkim epizodzie
wojennym, jak wielu młodych weteranów, z nieco zwichniętą psychiką, imał
się różnych zajęć. Za sprawą przyjaciela z lat dziecinnych Billa Brady’ego jr.,
a może bardziej jego ojca, wziętego producenta teatralnego, a później i
filmowego, młody Bogart rozpoczął swoją przygodę ze światem sztuki. Co
prawda, początkowo w roli... gońca, ale z uwagi na niezwykle dynamiczną
sytuację w branży szybko rozszerzył swoje zawodowe kwalifikacje. Był
zatem dublerem, operatorem sceny, scenarzystą, zaliczył małą reżyserską
przygodę, by wreszcie dostawać niewielkie role na drugim planie. Grywał
zazwyczaj, zgodnie zresztą ze swoim pochodzeniem, młodzieńca z dobrego
domu, który w spektaklu pojawia się tylko dlatego, by reżyser mógł
„oczyścić” scenę z pozostałych bohaterów i sprawnie przejść do kolejnego
aktu. Pierwsze role Bogarta spotykały się, delikatnie mówiąc, z dość
chłodnym przyjęciem, w czym brylował zwłaszcza popularny krytyk Alexander Woollcott.
To właśnie jego słowa, napisane po jednej ze sztuk: „Młody człowiek,
który ucieleśnia tegoż potomka wyższych sfer, jest, jak to się zazwyczaj
litościwie określa – niedostateczny”, odegrały ważną rolę w zawodowym
życiu Bogarta, stanowiąc dla niego doskonałą motywację.
Zastanawiając się nad fenomenem Bogarta, pisząc o kolejnych przełomach w jego karierze, jakim były m.in. role w „Skamieniałym lesie” (najpierw na deskach teatru, później w kinie), „High Sierra” czy „Sokole maltańskim”,Stefan Kanfer zwraca uwagę na kilka wzajemnie dopełniających się czynników. Bogie do
swojego zawodu był przygotowany jak mało który aktor, choć de facto nie
odebrał w tym kierunku żadnego wykształcenia. Zanim zaczął pojawiać się
na pierwszym miejscu w napisach (o co w Hollywood toczyły się prawdziwe
wojny), na swoim koncie miał cały szereg mniejszych ról – na Broadwayu
czy w dość topornych produkcjach klasy B. Gardził modną podówczas metodą
wywodzącą się z teatru Stanisławskiego, przeciwstawiając temu swoją
własną metodę – prób i błędów. Gdy tak naprawdę zadebiutował na srebrnym
ekranie, dobiegał czterdziestki, co z dzisiejszej perspektywy wydaje
się wręcz nieprawdopodobne. Każda jego kolejna rola nosiła znamiona
pewnej samoświadomości, choć niewątpliwemu talentowi często trzeba było
pomóc. „Aktor, który lubił roztaczać wokół siebie aurę samotnika, który
upierał się, by iść własną drogą, w rzeczywistości najbardziej ze
wszystkich gwiazd grających główne role potrzebował przewodnika. Bez
utalentowanego szefa był skazany na powtarzanie siebie w jednej
produkcji za drugą” – konstatuje Kanfer. Takimi osobami z pewnością był Nicholas Ray czy jego wieloletni przyjaciel (także od kieliszka) John Huston. Atutem Bogarta było jednak to, że kiedy zachodziła taka potrzeba, potrafił słuchać.
Wertując
opublikowaną nakładem Wydawnictwa Dolnośląskiego książkę Stefana
Kanfera, wieloletniego krytyka tygodnika „Time” i autora kilkunastu
biografii, musi zrodzić się pytanie, skąd w ogóle taki pomysł. O
Bogarcie przecież napisano już wszystko. Od monumentalnej biografii
pióra Ann M. Sperber i Erica Laxa po chociażby wspomnienia
domniemanej kochanki czy książkę napisaną przez syna aktora – Stephena.
W zasadzie trudno znaleźć mi jednoznaczną odpowiedź na to pytanie, co
jednak w żaden sposób nie umniejsza znaczenia publikacji, którą właśnie
trzymam w ręku. To bowiem wnikliwe i bardzo interesujące studium Bogarta
nie tylko jako aktora, ale i człowieka. Wydaje się, że osią opowieści
jest jednak dla Kanfera kariera najwybitniejszego aktora w dziejach
kina, ale jednocześnie autor nie zapomina o wszystkim tym, co się na nią
złożyło. O blaskach i cieniach życia w świetle reflektorów, o często
niełatwych wyborach i niechęci pójścia na kompromis czy ucieczkach w
chwilach największego kryzysu na pokład ukochanego jachtu, gdzie wydaje
się, że Bogart był dużo bardziej szczęśliwy niż w miejskiej dżungli.
Kanfer
barwnie opisuje amerykańską rzeczywistość, w której przyszło
funkcjonować Bogartowi, nie stroniąc też od zawadiackich wycieczek w
stronę Hollywood. „Humphrey Bogart. Twardziel bez broni” (druga część tytułu to słowa mistrza czarnego kryminału Raymonda Chandlera)
w anegdotycznym tonie rzuca światło na to, jak wyglądała praca na
planach filmowych późniejszych wielkich przebojów. Od wymiany
„uprzejmości” z Jackiem Warnerem, przez fascynacje Trumanem Capote po podstawówkowe żarty, w jakich brylował Bogart wraz z Peterem Lorre.
Ciekawe są ostatnie dwa rozdziały, w których autor, z różnych
perspektyw, przygląda się temu, jak tworzył się kult Humphreya Bogarta
po jego śmierci. To swoiste „życie po życiu”, które trwa przecież po
dziś dzień.
„Humphrey Bogart.
Twardziel bez broni” to książka niesamowicie wciągająca. Nie boję się
powiedzieć, że to jedna z ciekawszych biograficznych propozycji, jakie
miałem ostatnio okazję czytać. W jej recepcji pojawia się jednak mała,
ale momentami irytująca rysa, związana z redakcją tekstu (pojawiają się
błędy w nazwiskach, jak chociażby w przypadku Umberto Eco). Ale
półżartem, może to właśnie pasowałoby do Bogarta. Wielkiej gwiazdy,
wybitnego aktora, który przecież... seplenił.
Kuba Armata
opis redakcji
6.05.2013
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024