Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
KSIĄŻKI FILMOWE
Roman Dziewoński
Wydawnictwo Trio
Warszawa, 2012
stron: 373
Krzysztof Kowalewski jest aktorem znanym,
cenionym i lubianym. Sławę swą zawdzięcza nie tylko ukochanemu przez
siebie teatrowi, ale przede wszystkim radiu, gdzie wykreował ponad
tysiąc ról. Udział w ponad stu filmach i serialach telewizyjnych, gdzie
wcielał się najczęściej w postacie nauczycieli, policjantów, księży i
wojskowych, też przysporzył mu popularności.
Nie bez znaczenia dla kariery Kowalewskiego były występy w Studenckim Teatrzyku Satyryków, czyli legendarnym STS-ie, współpraca z kabaretem Pod Egidą i Jonaszem Koftą czy występy w słynnym Kwadracie Edwarda Dziewońskiego.
Był też wykładowcą warszawskiej PWST. Zdobył wiele nagród, m.in.:
Wielki Splendor – nagrodę Teatru Polskiego Radia (1992), czy Złoty Medal
Gloria Artis – Zasłużony Kulturze (2009). Toż to życie bogate i barwne,
obfitujące w liczne wydarzenia artystyczne, podczas których zawierał
przyjaźnie na lata, jak z nieodżałowanym, nieżyjącym już Jerzym Dobrowolskim,
czy incydenty polityczne związane z walką z cenzurą, nagabywaniem przez
ubeków i bojkotem telewizji po ogłoszeniu stanu wojennego. O takim
materiale marzy każdy biograf. Niestety, Roman Dziewoński, autor książki „Skarpetka w ręku – Krzysztof Kowalewski w garderobie”,
zmarnował szansę pokazania prawdziwego życia artysty, w magmie Peerelu,
o czym bohater chętnie i bez ogródek opowiada, nie popadając absolutnie
w ton martyrologiczny, ale rzetelnie mierzy się z tamtą
rzeczywistością. Krytykuje i obecną.
Na plus Romana Dziewońskiego, tak „tego” – syna
Edwarda Dziewońskiego, założyciela kabaretu Dudek i dyrektora Teatru
Kwadrat, zaliczyć trzeba, że Kowalewski przytacza wiele smakowitych
opowieści i anegdot, których by pewnie nikomu innemu nie powiedział,
wszak zna autora od dziecka. Jednak „dziecko” bywające często w kulisie
świadkiem sukcesów i porażek Kowalewskiego teraz nie potrafi tego
wszystkiego przekazać. Roman Dziewoński pisze książkę tak, że naprawdę
trudno (o dziwo!) przez to wszystko przebrnąć bez udręki! Dlatego łatwo
mi sobie wyobrazić dialog radiowy pani Elizy (która rozpacza) z
popularnym panem Sułkiem (Krzysztofem Kowalewskim). – Panie Sułku!
Kocham pana! – Cicho, wiem. – Ale jestem wstrząśnięta! – Czym? Na Boga,
pani Elizo? – A tym, jak pana potraktowali, i to w pana siedemdziesiąte
piąte urodziny! – mogłaby powiedzieć w hipotetycznej audycji radiowej
Trójki Marta Lipińska. – Ale o co chodzi? – zdziwiłby się pewnie
pan Sułek. – Jak to najsłodszy, jedyny panie Sułku – książka o panu jest
okropna, jak mógł pan się na to zgodzić, o najdroższy? – odparłaby pani
Eliza. – Przecież tak naprawdę nie mogę się z niej o panu niczego
dowiedzieć!
Nie tylko pani Eliza nie może, ale i wytrwały,
zdeterminowany czytelnik, fan pana Sułka, przebijając się z trudem przez
masę potrzebnych i niepotrzebnych informacji, dygresji i anegdot, które
rzadko kiedy mają swoją puentę, zdoła dotrzeć do takich ciekawostek jak
ta, że o mało co, a pani Eliza musiałaby się zakochać nie w Krzysztofie
Kowalewskim, ale w Kazimierzu Kaczorze, który był przymierzany przez Jerzego Markuszewskiego do tej roli. Tak się jednak złożyło, że już wcześniej Marta Lipińska grała w parze z Kowalewskim w teatrze, w spektaklach – „Jak się kochają”, a potem w „Życiu wewnętrznym”.
– „Ja nigdy nie dowiedziałem się, co i jak, dlaczego, ale byłem drugi w
kolejności (do tej roli)” – wspomina aktor. Z dygresji do dygresji,
czasem trudno dociec, o czym mówią panowie w książce, bo jej forma jest
nieokreślona. Nie jest to wywiad rzeka, choć Kowalewski w każdym
rozdziale „daje głos” (na szczęście tekst jego wypowiedzi wytłuszczono –
ale nie zredagowano), nie jest to też biografia, a strzępy wiadomości
rozrzucone są po całości, do tego domieszano recenzje prasowe i
wypowiedzi Romana Dziewońskiego jako komentatora. Nie ma też koncepcji
książki, która by sensownie porządkowała natłok wiadomości z różnych
dziedzin bogatego życia aktora, systematyzowała je. A przecież Krzysztof
Kowalewski urodził się jeszcze przed II wojną światową – 20 marca 1937
roku, i nie przytaczam tu metryki w innym celu, niż by powiedzieć, co
aktor sam podkreśla – otarł się on o dawny, elegancki świat, mający swą
enklawę w teatrze. Kowalewski był synem przedwojennej aktorki Elżbiety
Kowalewskiej i miłość to teatru wyniósł z domu, choć nie od razu
zdecydował się iść w ślady rodzicielki. Zresztą był nieśmiały i dostał
się do szkoły aktorskiej dopiero za drugim razem.
Wątek teatralny przewija się przez całość:
Kowalewski wspomina teatry w powojennej Warszawie, gdzie był
zaangażowany: Klasyczny, Dramatyczny, Polski i Współczesny, Rozmaitości i
Kwadrat. Także repertuar – przygodę z dramatami szekspirowskimi, w
których grywał, i współczesnymi sztukami, m.in. Sławomira Mrożka. Przewijają się legendarni reżyserzy, dyrektorzy: Jerzy Kreczmar, Erwin Axer, i aktorzy, choćby Tadeusz Łomnicki.
Toż to była szkoła rzemiosła, to było towarzystwo! Aktor usiłuje
opowiedzieć o swoich ówczesnych refleksjach na temat zawodu i atmosfery,
jaka wówczas panowała, tu pojawia się tytułowa skarpetka. Kowalewski
opowiada: „Kurtyna w dół, wszyscy na kupie w garderobie. Siedzimy.
Gadamy. Nikt nie ucieka. W gaciach, na krześle, ze skarpetką w ręku
tkwisz pół godziny, bo się zagadałeś. To było właśnie to Jurka (chodzi o
Dobrowolskiego) kolegowanie się”. O tym kolegowaniu Kowalewski opowiada
jeszcze raz w innym miejscu książki. Mówi, że z tego kolegowania
aktorów w garderobie coś wynika. „Na coś się wpada, coś przychodzi do
głowy. To jest jakaś wymiana. Artyści żyją również po wykonaniu dzieła. I
to były bardzo fajne momenty, wtedy w Rozmaitościach”. Szkoda, że
sprawy teatralne są podane chaotycznie, wymieszane z innymi.
Niewtajemniczony łatwiej mógłby się dowiedzieć, czego w teatrze nie
wolno: gwizdać, ustawiać trumien na scenie, a gdy egzemplarz sztuki
upadnie, to trzeba go przydeptać. Opowieść o tym, jak na nieoświetlonej
scenie Edward Dziewoński widział „jak kot” i co z tego wynikło, co
zrobił sufler Pekelman i co znaczy ugotować kolegę, rozmywa się jakoś, a
mogłoby przykuć uwagę czytelnika.
Kowalewski trafił szybko do filmu – jeszcze w szkole teatralnej na drugim roku został knechtem krzyżackim w filmie Aleksandra Forda „Krzyżacy” (1960).
Opowiada, jak studenteria obijała się na planie przez całe wakacje, ale
też wspomina ciepło kawalerzystów zaangażowanych do dzieła. „Lekcja
dobrego wychowania, kindersztuby tam się odbyła.(...) Ściągnięto ich z
całej Polski. Często facetów w latach, ale daj Boże zdrowie! Od
pierwszego dnia. Przyjechali. Rozpakowali się i następnego poranka - o
siódmej siedzieli na koniach”. Sprawa końska – pojawi się jeszcze na
łamach książki, kiedy Kowalewski, pan Zagłoba opowiada o przygotowaniach
do filmu „Ogniem i mieczem” w reż. Jerzego Hoffmana.
Trenował na klaczy Gardzie skorej do skoków. Co z tego wynikło?... Grał
Rocha Kowalskiego w „Potopie” i na pewno ma wiele do opowiedzenia...
„Właściwie to może nie o podsumowanie tu chodzi, ale tamte filmy
zapisały w obrazku abstrakcję, która była naszą codziennością. I okazuje
się dla widza one są nadal atrakcyjne” – objaśnia aktor fenomen filmów Stanisława Barei,
w których brał udział. A szczególnie najważniejszego „Misia” (1981),
gdzie wystąpił jako Jan Hochwander, producent filmu „Ostatania
paróweczka hrabiego Barry Kenta”.
Plusem „Skarpetki w ręku” jest rzetelnie zrobiony
indeks nazwisk i spis ról Krzysztofa Kowalewskiego: teatralnych,
radiowych, telewizyjnych i filmowych. Dodatkowym atutem są liczne
reprodukcje archiwalnych zdjęć ze spektakli i prywatnych z życia
teatralnego, prezentacja plakatów, fragmentów scenariuszy i zapisków, co
stanowi ważną dokumentację artystycznego istnienia aktora. Niezbyt
osładza to fakt, że z trudem się człowiek przez tę książkę przedziera,
choć ma sporo sympatii dla bohatera. Brak redakcji książki sprawia, że
jest chaotyczna. Oczekiwanie na puenty anegdot nigdy nie jest
zaspokojone (jakaż szkoda), bo rozmywają się w niepotrzebnych
dygresjach. Nie mówiąc już o korekcie – której nie ma. Przytaczany
chętnie recenzent teatralny Jacek Sieradzki występuje na kolejnej
stronie jako Jacek Sieracki. Takich „kwiatuszków” masa. Może warto by
na 80. urodziny pana Sułka poprawić to wydawnictwo? Tymczasem
admiratorzy pana Zagłoby i pana Sułka – nie czytajcie na razie tej
książki. Dlaczego? Bo cholera was weźmie, słowo honoru daję! I to by
było na tyle!
Ewa Kozakiewicz
opis redakcji
22.08.2012
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024