Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
KSIĄŻKI FILMOWE
Marek Hendrykowski
Wydawnictwo Naukowe UAM
Poznań, 2012
stron: 308
Marek Hendrykowski jest niezwykle płodnym autorem. Po tomach
poświęconych twórczości Marcela Łozińskiego, Wojciecha Wiszniewskiego,
Stanisława Różewicza, Andrzeja Munka przyszła kolej na monografię
Janusza Morgensterna. Bohaterowie książek poznańskiego profesora to nie
tylko znakomici filmowcy, zawsze podążający własną artystyczną drogą,
ale i wspaniali ludzie, wzbudzający swą twórczością i postawą szacunek
oraz uznanie środowiska.
W rozdziale „Janusz Morgenstern mówi” Hendrykowski przytacza taką oto
wypowiedź artysty: „Jestem szalenie otwarty, nie martwię się cudzymi
sukcesami i nie przywiązuję większej wagi do swoich własnych”. Ta
wypowiedź w pełni definiuje osobowość Morgensterna. Był nie tylko
świetnym reżyserem, ale i niezwykle efektywnym producentem (przez ponad
trzydzieści lat kierował Zespołem Filmowym, a potem Studiem Filmowym
„Perspektywa”; ostatnim wyprodukowanym przez niego filmem była słynna „Róża” Wojciecha Smażowskiego), a także kopalnią wspaniałych pomysłów.
To on – jako drugi reżyser „Popiołu i diamentu” (1958) – wymyślił jedną z
najpiękniejszych scen w dziejach polskiego kina: zapalanie przez Zbyszka Cybulskiego spirytusu w kieliszkach. To zresztą on namówił Andrzeja Wajdę, by obsadził Cybulskiego w roli Maćka Chełmickiego
(reżyser miał ochotę zaangażować Tadeusza Janczara). Już te fakty, jak i
dorobek filmowy, choćby przejmująca, nagrodzona na festiwalach w
Mannheim i San Francisco etiuda fabularna „Ambulans” (1961), czynią z
niego nie tylko „asystenta Szkoły Polskiej” – jak nazywa go Rafał Syska –
a jedną z jej znaczących postaci (był asystentem Wajdy przy realizacji „Kanału” i drugim reżyserem przy „Lotnej”).
Jego pierwszy fabularny film „Do widzenia, do jutra” (1960),
zrealizowany na podstawie scenariusza Cybulskiego, Bogumiła Kobieli i Wilhelma Macha, uważam za jeden z najlepszych w dziejach naszej
kinematografii. To dzięki niemu postać Morgensterna – pomimo tragicznej
biografii – na zawsze kojarzyć mi się będzie z pewnym artystycznym
luzem, cudowną atmosferą teatrzyków studenckich i koncertów jazzowych, z
tym wszystkim, co eksplodowało w naszym kulturalnym życiu po przełomie
październikowym, a co tak pięknie opisał Jerzy Afanasjew w książce „Sezon kolorowych chmur”. „Nas limitowało to, że nie mieliśmy mieszkań.
Mieszkałem w służbówce na MDM, spotykaliśmy się w knajpach, na obiad do
Kameralnej, potem do Bristolu. Adam Pawlikowski zaciągał nas o czwartej
rano do Largactilu. Chcieliśmy się spotykać, rozmawiać, dyskutować.
Miałem dużo szczęścia, że byłem w zespole Kadr, razem z Kawalerowiczem,
naszym dobrym duchem Konwickim, Stawińskim, Munkiem, Kaziem Kutzem.
Pracowaliśmy na zasadzie burzy mózgów. Żyło się filmem” – wspominał
Morgenstern w rozmowie z Jackiem Szczerbą na łamach „Gazety Wyborczej”.
I rzeczywiście całe swe życie „żył filmem”. Tuż przed śmiercią zdołał
jeszcze zadebiutować jako aktor w roli prof. Andrzeja Zielenieckiego,
ojca głównej bohaterki, w „Uwikłaniu” (2011) Jacka Bromskiego. Kręcił
dużo, a planów miał jeszcze więcej. W swym ostatnim wywiadzie na antenie
kanału Kino Polska wspominał o pracy nad przeniesieniem na ekran „Opowiadań łódzkich” autorstwa ojca kompozytora muzyki filmowej Michała
Lorenca oraz o ekranizacji powieści Włodzimierza Odojewskiego „Zasypie
wszystko, zawieje”.
Jego filmy, a zwłaszcza seriale – „Stawka większa niż życie”
(1967/1968), „Kolumbowie” (1970), „Polskie drogi” (1975/1977) –
powodowały, że w czasie emisji pustoszały ulice, jak podczas najbardziej
atrakcyjnych meczów piłkarskich („Stawkę...” wyświetlano nawet w
Ameryce Południowej). „Wcale nie ukrywam, że zależy mi na powszechnym
odbiorze, na jak największej widowni” – często podkreślał. I swój cel
osiągał – wzorcową wręcz współpracą ze scenarzystami, wyjątkowym „nosem”
do aktorów oraz perfekcyjnym opanowaniem filmowego rzemiosła, które
często w jego przypadku rodziło prawdziwą sztukę. „Ambulans” (1961), „Trzeba zabić tę miłość” (1972), „Żółty szalik” (2000) są tego
najlepszymi przykładami. W czym tkwi tajemnica kina Morgensterna? W
czymś bardzo prostym: wierności swym zasadom, twórczej – i ludzkiej –
uczciwości, po prostu. Marek Hendrykowski przytacza takie dwie
wypowiedzi reżysera, które znakomicie charakteryzują jego artystyczne
credo: „Kino traktuję bardzo poważnie i zawsze pragnę, aby to był mój
osobisty głos o nurtujących mnie problemach i wątpliwościach” i „Trzeba
robić to, co wydaje się zgodne z sobą, uczciwe, interesujące, jeśli
uważa się, że ma się coś do powiedzenia”. On miał.
Książkę Hendrykowskiego czyta się znakomicie, jest napisana ze swadą
oraz dużą znajomością tematu, a przy tym przystępnie i atrakcyjnie.
„Komunikatywność przekazu uważam za najważniejszą w swojej pracy” –
mawiał Morgenstern. Wydaje się, że jego biograf wyznaje tę samą zasadę.
Szczególnie imponująca jest część dokumentacyjna książki (filmografia,
bibliografia) oraz jej materiał ilustracyjny. Szkoda tylko, że nie
wszystkie zdjęcia są podpisane. To zapewne wynik pośpiechu w pracy nad
książką, który wynikał z niezmiernie wymagających terminów narzuconych
przez Gdynia Film Festival oraz wydawcę. Reasumując – „Morgenstern”
Marka Hendrykowskiego to lektura obowiązkowa dla każdego wielbiciela
rodzimego kina.
Jerzy Armata
opis redakcji
17.07.2012
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024