Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
Wspominając kolejne plany filmowe, nie mogę pominąć osoby Jana Szymańskiego – kierownika produkcji – którego przyjaźni i pokładanemu we mnie zaufaniu, zawdzięczam szybki debiut, a także wspaniałe seriale.
Wspominając kolejne plany filmowe, nie mogę pominąć osoby Jana Szymańskiego – kierownika produkcji – którego przyjaźni i pokładanemu we mnie zaufaniu, zawdzięczam szybki debiut, a także wspaniałe seriale. Naszą pierwszą wspólną pracą była dwunastoodcinkowa "Lalka" w reżyserii Ryszarda Bera. Ale zanim doszło do naszego pierwszego spotkania, zdążyłem już usłyszeć o cenionym kierowniku wiele ciekawych historyjek…
Podczas kręcenia filmu "Człowiek z M-3", z Bogumiłem Kobielą w roli głównej, Szymański, przystojny elegancki mężczyzna, chciał, jak to bywa, kiedy człowiek jest młody i lekkomyślny, w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę Ewy Szykulskiej. Zbliżały się zdjęcia na kortach tenisowych Legii, więc namówił swojego kolegę z produkcji, Rysia Barskiego, żeby wypożyczyli sobie markowe stroje tenisowe i profesjonalne rakiety. Barsiu, bo taką miał ksywę, bronił się ostro – odznaczał się poważną tuszą i tak naprawdę ożywiał się tylko wtedy, kiedy rozmowa schodziła na temat jedzenia. Czego jednak nie robi się dla przyjaciela. W białych strojach tkwili w szatni dopóty, dopóki na trybunach nie zasiadła Ewa Szykulska, przebrana już w tenisową krótką spódniczkę. Janek z radością dostrzegł, że w dodatku nie jest sama, ale w towarzystwie bardzo ładnej aktorki, grającej w tym filmie farmaceutkę. Wybiegli lekkim truchtem.
– Rysiu! Nie ma sensu losować kortów. Ty wybierasz!
Jan rzucił szybkie spojrzenie, czy ich obecność została dostrzeżona, a prezencja właściwie doceniona. W międzyczasie pojawił się Kobiela i przysiadł do pań. Barsiu zrezygnowany poczłapał na bliższe pole.
– Rysiu! Daję ci fory. Ty serwujesz.
Oczywiście obydwaj dżentelmeni stanęli na korcie pierwszy raz w życiu, ale Janek uważał, że dla dobrego kierownika produkcji nie ma rzeczy niemożliwych. Barsiu nie trafił rakietą w pierwszą piłkę, drugą jakimś cudem umieścił w siatce.
– Nie fatyguj się, Rysiu. Zaraz ci podam.
Jan nabrał rozpędu i chciał przeskoczyć nad siatką stylem nożycowym. Niestety, prawą tenisówką zaczepił o taśmę i rąbnął jak długi w czerwoną mączkę ceglaną po stronie Rysia, który z uwagą śledził jego zgrabne ruchy. Kortowy długo wyrównywał sporą dziurę, która pozostała po Janku, a on sam musiał wybulić niezłą sumę za podarte spodenki wyprodukowane przez znaną światową firmę.
Dzień zdjęciowy był na dobrą sprawę zmarnowany, bo Ewa Szykulska i Bogumił Kobiela, co tylko stanęli na korcie do ujęcia, zamiast grać, zataczali się ze śmiechu.
Ten film jak się zaczął, tak i zakończył – mocnym akordem. Wydano bankiet na tarasie Pałacu Ostrogskich, czyli dzisiejszego Muzeum Fryderyka Chopina. Kto widział ten obiekt, z łatwością przypomni sobie bardzo wysoką kamienną ścianę od strony ulicy Tamka. W owym czasie taras był podzielony na dwie części, przedzielone kamienną barierką. Rozstawione stoły, przepiękny letni wieczór, Jan Szymański w wieczorowej „klubowej” marynarce z ulubionym fularem pod szyją. Konwersował sobie swobodnie z jedną z urodziwych aktorek, grającą w filmie rolę pomniejszą, ale tego wieczoru wyglądającą wyjątkowo uroczo. Stali oparci o barierkę, i wszystko aż się prosiło, aby młodej panience opowiedzieć jakąś mrożącą krew w żyłach historię.
– No wiec słuchaj, dziecko. Ten kaskader, fajtłapa, przychodzi do mnie i mówi: „Panie kierowniku, te schody są za wysokie, potrzebne będą materace”. Nie dałem mu skończyć: „To ja ci pokażę, fujaro, jak się to robi”.
Tu Jan zademonstrował wpatrzonej w niego dziewczynie, co wówczas uczynił. Gracko chwycił jedną ręką za barierę i przeskoczył, a właściwie wyskoczył. W ferworze zapomniał po prostu, że nie stoją przy wewnętrznej barierze, ale dawno przenieśli się w miejsce bardziej odosobnione, czyli na sam skraj tarasu. Kiedy zniknął, uśmiechnięty uwodzicielsko, w kilkunastometrowej ciemnej przepaści, dziewczyna narobiła wrzasku i całe towarzystwo pobiegło ratować niefortunnego kaskadera. Nikt, łącznie z lekarzami, nie rozumiał, jak to się stało, że wyszedł z tego tylko nieźle połamany. Zagipsowano go do połowy, zostawiając jedynie odsłoniętą twarz. Wyglądał w tym pancerzu jak radziecki kosmonauta i paru dowcipnisiów próbowało czerwonym ołówkiem wypisać mu nad czołem: CCCP.
Kilka dni później już wyrywał się do Łodzi, a ponieważ nie mógł prowadzić swojego ukochanego forda taunusa o prawie milionowym przebiegu, skorzystał z okazji i zabrał się z kolegą operatorem. Nowiutka, świeżo odebrana ze sklepu skoda żwawo pomykała w stronę Łowicza, a Jan, wyprostowany w swoim pancerzu na przednim siedzeniu, opowiadał o tym, co mu się przydarzyło. To był poważny błąd, albowiem kiedy doszedł do momentu skoku przez kamienną barierę, kolega operator zakrztusił się ze śmiechu, stracił panowanie nad kierownicą i wpadł w poślizg. Skończyli podróż na przydrożnym drzewie, a Janek, który całe życie uważał pasy za rzecz niegodną mężczyzny, wykonał lot przez przednią szybę i wyrżnął zagipsowaną głową w przeszkodę. Tylko jemu mogło się to przytrafić, ale też los wiedział, kogo wybrać, bo tylko on mógł to przeżyć i po dość krótkiej rehabilitacji powrócić do naszego grona.
Kiedy po spotkaniu z Ryszardem Berem w sprawie serialowej "Lalki", na którym poznałem Jana Szymańskiego, tenże zapytał, czy nie chciałbym zabrać się z nim do Łodzi jego samochodem, z chęcią przyjąłem propozycję. Nie miałem jeszcze trzydziestki i nie tak łatwo było mnie przestraszyć. Muszę przyznać, że przez następne lata wiele razy jeździliśmy razem i nigdy nie mieliśmy wypadku, mimo tego, że mój kompan, przejeżdżając przez skrzyżowanie, potrafił nagle zniknąć pod kierownicą w poszukiwaniu zgubionego papierosa.
Wyruszyliśmy dość wcześnie rano. Do Łodzi jeździło się wtedy jeszcze z przyzwyczajenia przez Łowicz, chociaż „gierkówka” była już w dużej części oddana do użytku. Po drodze zboczyliśmy jeszcze tylko do pałacyku w Zaborowie, który zaproponowałem na siedzibę rodu Zasławskich, czyli ciotki Izabeli Łęckiej. Wracając na główną drogę do Łodzi, tak byliśmy zajęci rozmową, że Janek nie zauważył potężnej skanii i wyjechał z drogi podporządkowanej tuż przed jej maską.
– Uważaj!
– Spokojnie, Jędrek. Nie znasz możliwości mojego taunusa.
Nacisnął na pedał gazu ile sił. Silnik forda ryczał niemiłosiernie, a za nami kierowca skanii trąbił pod niebiosa. Mimo wysiłków mojego kierownika nasza szybkość nie zmieniała się właściwie wcale. W końcu ciężarówka wyhamowała i nie groziło nam zgniecenie. Na szybkościomierzu mieliśmy zaledwie 100 km na godzinę, choć Janek aż poczerwieniał na twarzy od naciskania pedału gazu. Kiedy już byliśmy w miarę bezpieczni, wyszeptał:
– O kurwa! Jedziemy cały czas jedynką. Zapomniałem zmienić bieg.
Zamieszkaliśmy w hotelu Mazowieckim, który z powodzeniem można by nazwać akademikiem filmowym. Położony z dala od centrum miasta, ale za to tak blisko wytwórni, że w 10 minut dało się dotrzeć pieszo do pracy. W holu głównym mieścił się mały barek o wystroju baru mlecznego, który był jedynym miejscem, dającym szansę, by coś zjeść, a i to określenie jest mocną przesadą. Głównym daniem była kiełbasa podwawelska na gorąco. Cieszyła się zresztą sporym wzięciem, ponieważ wszelkie napoje wyskokowe na podstawie rygorystycznego rozporządzenia obowiązującego gastronomię w całym kraju, były serwowane wyłącznie „do konsumpcji”. W przeszklonej gablocie marki Mińsk trzęsły się więc w takt pracującego z wysiłkiem kompresora dwa „przechodnie” plasterki wyschniętego sera i batoniki z polewą czekoladową. Metoda była genialnie prosta. Zamawiało się na przykład cztery sety, a serek albo batonik były automatycznie dopisywane do rachunku. Zaoszczędzało to wysiłku otwierania gabloty, bo przecież „to coś” i tak było od dawna niejadalne. Miałem wrażenie, że nikt z personelu nie pamięta, gdzie podział się kluczyk od tej chłodziarki. Moje podejrzenia zresztą szybko się sprawdziły.
Po owocnym dniu zasiedliśmy z Jankiem w tym przytulnym lokalu. Zapaliliśmy po ekstra mocnym bez filtra i zaordynowali dwie podwawelskie, herbaty z cytryną i pół litra „uśmiechu sołtysa” czyli wódki Żytniej z kłosem na etykietce.
Po pierwszym kieliszku, zobaczyłem schodzącego z góry Józefa Duriasza. Nie znałem go osobiście, ale z Janem wymienił serdeczne ukłony. Podszedł do lady i zaczął w skupieniu wpatrywać się w pustawe półki wibrującej gabloty:
– Szanowna pani, czy zechciałaby pani mnie poinformować, z jakim nadzieniem są te batoniki?
– Proszę...?
Nieznana nam kelnerka, zastępująca pana Bogusia, stałego kelnera, nie wierzyła własnym uszom.
– O te! Te dwa z lewej strony na dolnej półce.
Kobieta w panice zaczęła szukać klucza do gabloty, a Duriasz czekał spokojnie, niewinnie uśmiechnięty. Klucz znalazł się w końcu na dnie szuflady. Krótka walka z dawno nie używanym zamkiem i już miała te batoniki.
– Tu pisze, proszę pana, że z truskawkowym.
– Wspaniale! A te dwa w czerwonawym opakowaniu?
– A te to, proszę pana, z wiśniowym.
– A czy one wszystkie są oblane czekoladą?
– Tak, ale zaraz jeszcze przeczytam... czy aby na pewno.
Zaczęła mozolnie odszyfrowywać malutkie literki. Patrzyliśmy z Janem jak zaczarowani na to widowisko.
– Tak, tak! Z czekoladą.
– A to doskonale! Poproszę panią łaskawie te dwa z truskawkowym, a i owe dwa z wiśniowym.
– I to wszystko???
– No... skoro pani nalega, to proszę jeszcze dorzucić do tego dwie półlitrówki Żytniej. Ile płacę? Proszę bardzo. Aha, a te batoniki to dla pani w prezencie. Niech pójdą na zdrowie. Dobranoc.
Cała salka ryknęła śmiechem, a Józef Duriasz, skłoniwszy się nam lekko na pożegnanie, z kamienną twarzą oddalił się ze swoim łupem, pozostawiając babinę z rozdziawioną gębą i batonikami na ladzie. Najwyraźniej instynktownie czuła podstęp, ale wszystko odbyło się przecież zgodnie z przepisami gastronomicznymi.
Podczas kręcenia filmu "Człowiek z M-3", z Bogumiłem Kobielą w roli głównej, Szymański, przystojny elegancki mężczyzna, chciał, jak to bywa, kiedy człowiek jest młody i lekkomyślny, w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę Ewy Szykulskiej. Zbliżały się zdjęcia na kortach tenisowych Legii, więc namówił swojego kolegę z produkcji, Rysia Barskiego, żeby wypożyczyli sobie markowe stroje tenisowe i profesjonalne rakiety. Barsiu, bo taką miał ksywę, bronił się ostro – odznaczał się poważną tuszą i tak naprawdę ożywiał się tylko wtedy, kiedy rozmowa schodziła na temat jedzenia. Czego jednak nie robi się dla przyjaciela. W białych strojach tkwili w szatni dopóty, dopóki na trybunach nie zasiadła Ewa Szykulska, przebrana już w tenisową krótką spódniczkę. Janek z radością dostrzegł, że w dodatku nie jest sama, ale w towarzystwie bardzo ładnej aktorki, grającej w tym filmie farmaceutkę. Wybiegli lekkim truchtem.
– Rysiu! Nie ma sensu losować kortów. Ty wybierasz!
Jan rzucił szybkie spojrzenie, czy ich obecność została dostrzeżona, a prezencja właściwie doceniona. W międzyczasie pojawił się Kobiela i przysiadł do pań. Barsiu zrezygnowany poczłapał na bliższe pole.
– Rysiu! Daję ci fory. Ty serwujesz.
Oczywiście obydwaj dżentelmeni stanęli na korcie pierwszy raz w życiu, ale Janek uważał, że dla dobrego kierownika produkcji nie ma rzeczy niemożliwych. Barsiu nie trafił rakietą w pierwszą piłkę, drugą jakimś cudem umieścił w siatce.
– Nie fatyguj się, Rysiu. Zaraz ci podam.
Jan nabrał rozpędu i chciał przeskoczyć nad siatką stylem nożycowym. Niestety, prawą tenisówką zaczepił o taśmę i rąbnął jak długi w czerwoną mączkę ceglaną po stronie Rysia, który z uwagą śledził jego zgrabne ruchy. Kortowy długo wyrównywał sporą dziurę, która pozostała po Janku, a on sam musiał wybulić niezłą sumę za podarte spodenki wyprodukowane przez znaną światową firmę.
Dzień zdjęciowy był na dobrą sprawę zmarnowany, bo Ewa Szykulska i Bogumił Kobiela, co tylko stanęli na korcie do ujęcia, zamiast grać, zataczali się ze śmiechu.
Ten film jak się zaczął, tak i zakończył – mocnym akordem. Wydano bankiet na tarasie Pałacu Ostrogskich, czyli dzisiejszego Muzeum Fryderyka Chopina. Kto widział ten obiekt, z łatwością przypomni sobie bardzo wysoką kamienną ścianę od strony ulicy Tamka. W owym czasie taras był podzielony na dwie części, przedzielone kamienną barierką. Rozstawione stoły, przepiękny letni wieczór, Jan Szymański w wieczorowej „klubowej” marynarce z ulubionym fularem pod szyją. Konwersował sobie swobodnie z jedną z urodziwych aktorek, grającą w filmie rolę pomniejszą, ale tego wieczoru wyglądającą wyjątkowo uroczo. Stali oparci o barierkę, i wszystko aż się prosiło, aby młodej panience opowiedzieć jakąś mrożącą krew w żyłach historię.
– No wiec słuchaj, dziecko. Ten kaskader, fajtłapa, przychodzi do mnie i mówi: „Panie kierowniku, te schody są za wysokie, potrzebne będą materace”. Nie dałem mu skończyć: „To ja ci pokażę, fujaro, jak się to robi”.
Tu Jan zademonstrował wpatrzonej w niego dziewczynie, co wówczas uczynił. Gracko chwycił jedną ręką za barierę i przeskoczył, a właściwie wyskoczył. W ferworze zapomniał po prostu, że nie stoją przy wewnętrznej barierze, ale dawno przenieśli się w miejsce bardziej odosobnione, czyli na sam skraj tarasu. Kiedy zniknął, uśmiechnięty uwodzicielsko, w kilkunastometrowej ciemnej przepaści, dziewczyna narobiła wrzasku i całe towarzystwo pobiegło ratować niefortunnego kaskadera. Nikt, łącznie z lekarzami, nie rozumiał, jak to się stało, że wyszedł z tego tylko nieźle połamany. Zagipsowano go do połowy, zostawiając jedynie odsłoniętą twarz. Wyglądał w tym pancerzu jak radziecki kosmonauta i paru dowcipnisiów próbowało czerwonym ołówkiem wypisać mu nad czołem: CCCP.
Kilka dni później już wyrywał się do Łodzi, a ponieważ nie mógł prowadzić swojego ukochanego forda taunusa o prawie milionowym przebiegu, skorzystał z okazji i zabrał się z kolegą operatorem. Nowiutka, świeżo odebrana ze sklepu skoda żwawo pomykała w stronę Łowicza, a Jan, wyprostowany w swoim pancerzu na przednim siedzeniu, opowiadał o tym, co mu się przydarzyło. To był poważny błąd, albowiem kiedy doszedł do momentu skoku przez kamienną barierę, kolega operator zakrztusił się ze śmiechu, stracił panowanie nad kierownicą i wpadł w poślizg. Skończyli podróż na przydrożnym drzewie, a Janek, który całe życie uważał pasy za rzecz niegodną mężczyzny, wykonał lot przez przednią szybę i wyrżnął zagipsowaną głową w przeszkodę. Tylko jemu mogło się to przytrafić, ale też los wiedział, kogo wybrać, bo tylko on mógł to przeżyć i po dość krótkiej rehabilitacji powrócić do naszego grona.
Kiedy po spotkaniu z Ryszardem Berem w sprawie serialowej "Lalki", na którym poznałem Jana Szymańskiego, tenże zapytał, czy nie chciałbym zabrać się z nim do Łodzi jego samochodem, z chęcią przyjąłem propozycję. Nie miałem jeszcze trzydziestki i nie tak łatwo było mnie przestraszyć. Muszę przyznać, że przez następne lata wiele razy jeździliśmy razem i nigdy nie mieliśmy wypadku, mimo tego, że mój kompan, przejeżdżając przez skrzyżowanie, potrafił nagle zniknąć pod kierownicą w poszukiwaniu zgubionego papierosa.
Wyruszyliśmy dość wcześnie rano. Do Łodzi jeździło się wtedy jeszcze z przyzwyczajenia przez Łowicz, chociaż „gierkówka” była już w dużej części oddana do użytku. Po drodze zboczyliśmy jeszcze tylko do pałacyku w Zaborowie, który zaproponowałem na siedzibę rodu Zasławskich, czyli ciotki Izabeli Łęckiej. Wracając na główną drogę do Łodzi, tak byliśmy zajęci rozmową, że Janek nie zauważył potężnej skanii i wyjechał z drogi podporządkowanej tuż przed jej maską.
– Uważaj!
– Spokojnie, Jędrek. Nie znasz możliwości mojego taunusa.
Nacisnął na pedał gazu ile sił. Silnik forda ryczał niemiłosiernie, a za nami kierowca skanii trąbił pod niebiosa. Mimo wysiłków mojego kierownika nasza szybkość nie zmieniała się właściwie wcale. W końcu ciężarówka wyhamowała i nie groziło nam zgniecenie. Na szybkościomierzu mieliśmy zaledwie 100 km na godzinę, choć Janek aż poczerwieniał na twarzy od naciskania pedału gazu. Kiedy już byliśmy w miarę bezpieczni, wyszeptał:
– O kurwa! Jedziemy cały czas jedynką. Zapomniałem zmienić bieg.
Zamieszkaliśmy w hotelu Mazowieckim, który z powodzeniem można by nazwać akademikiem filmowym. Położony z dala od centrum miasta, ale za to tak blisko wytwórni, że w 10 minut dało się dotrzeć pieszo do pracy. W holu głównym mieścił się mały barek o wystroju baru mlecznego, który był jedynym miejscem, dającym szansę, by coś zjeść, a i to określenie jest mocną przesadą. Głównym daniem była kiełbasa podwawelska na gorąco. Cieszyła się zresztą sporym wzięciem, ponieważ wszelkie napoje wyskokowe na podstawie rygorystycznego rozporządzenia obowiązującego gastronomię w całym kraju, były serwowane wyłącznie „do konsumpcji”. W przeszklonej gablocie marki Mińsk trzęsły się więc w takt pracującego z wysiłkiem kompresora dwa „przechodnie” plasterki wyschniętego sera i batoniki z polewą czekoladową. Metoda była genialnie prosta. Zamawiało się na przykład cztery sety, a serek albo batonik były automatycznie dopisywane do rachunku. Zaoszczędzało to wysiłku otwierania gabloty, bo przecież „to coś” i tak było od dawna niejadalne. Miałem wrażenie, że nikt z personelu nie pamięta, gdzie podział się kluczyk od tej chłodziarki. Moje podejrzenia zresztą szybko się sprawdziły.
Po owocnym dniu zasiedliśmy z Jankiem w tym przytulnym lokalu. Zapaliliśmy po ekstra mocnym bez filtra i zaordynowali dwie podwawelskie, herbaty z cytryną i pół litra „uśmiechu sołtysa” czyli wódki Żytniej z kłosem na etykietce.
Po pierwszym kieliszku, zobaczyłem schodzącego z góry Józefa Duriasza. Nie znałem go osobiście, ale z Janem wymienił serdeczne ukłony. Podszedł do lady i zaczął w skupieniu wpatrywać się w pustawe półki wibrującej gabloty:
– Szanowna pani, czy zechciałaby pani mnie poinformować, z jakim nadzieniem są te batoniki?
– Proszę...?
Nieznana nam kelnerka, zastępująca pana Bogusia, stałego kelnera, nie wierzyła własnym uszom.
– O te! Te dwa z lewej strony na dolnej półce.
Kobieta w panice zaczęła szukać klucza do gabloty, a Duriasz czekał spokojnie, niewinnie uśmiechnięty. Klucz znalazł się w końcu na dnie szuflady. Krótka walka z dawno nie używanym zamkiem i już miała te batoniki.
– Tu pisze, proszę pana, że z truskawkowym.
– Wspaniale! A te dwa w czerwonawym opakowaniu?
– A te to, proszę pana, z wiśniowym.
– A czy one wszystkie są oblane czekoladą?
– Tak, ale zaraz jeszcze przeczytam... czy aby na pewno.
Zaczęła mozolnie odszyfrowywać malutkie literki. Patrzyliśmy z Janem jak zaczarowani na to widowisko.
– Tak, tak! Z czekoladą.
– A to doskonale! Poproszę panią łaskawie te dwa z truskawkowym, a i owe dwa z wiśniowym.
– I to wszystko???
– No... skoro pani nalega, to proszę jeszcze dorzucić do tego dwie półlitrówki Żytniej. Ile płacę? Proszę bardzo. Aha, a te batoniki to dla pani w prezencie. Niech pójdą na zdrowie. Dobranoc.
Cała salka ryknęła śmiechem, a Józef Duriasz, skłoniwszy się nam lekko na pożegnanie, z kamienną twarzą oddalił się ze swoim łupem, pozostawiając babinę z rozdziawioną gębą i batonikami na ladzie. Najwyraźniej instynktownie czuła podstęp, ale wszystko odbyło się przecież zgodnie z przepisami gastronomicznymi.
Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 54/2016
fot. Wojciech Urbanowicz/SF Kadr/Filmoteka Narodowa
Tydzień 12 / 22 – 24 MARCA 2024
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024