PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  22.03.2016
Wspominając kolejne plany filmowe, nie mogę pominąć osoby Jana Szymańskiego – kierownika produkcji – którego przyjaźni i pokładanemu we mnie zaufaniu, zawdzięczam szybki debiut, a także wspaniałe seriale.
Wspominając kolejne plany filmowe, nie mogę pominąć osoby Jana Szymańskiego – kierownika produkcji – którego przyjaźni i pokładanemu we mnie zaufaniu, zawdzięczam szybki debiut, a także wspaniałe seriale. Naszą pierwszą wspólną pracą była dwunastoodcinkowa "Lalka" w reżyserii Ryszarda Bera. Ale zanim doszło do naszego pierwszego spotkania, zdążyłem już usłyszeć o cenionym kierowniku wiele ciekawych historyjek…

Podczas kręcenia filmu "Człowiek z M-3", z Bogumiłem Kobielą w roli głównej, Szymański, przystojny elegancki mężczyzna, chciał, jak to bywa, kiedy człowiek jest młody i lekkomyślny, w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę Ewy Szykulskiej. Zbliżały się zdjęcia na kortach tenisowych Legii, więc namówił swojego kolegę z produkcji, Rysia Barskiego, żeby wypożyczyli sobie markowe stroje tenisowe i profesjonalne rakiety. Barsiu, bo taką miał ksywę, bronił się ostro – odznaczał się poważną tuszą i tak naprawdę ożywiał się tylko wtedy, kiedy rozmowa schodziła na temat jedzenia. Czego jednak nie robi się dla przyjaciela. W białych strojach tkwili w szatni dopóty, dopóki na trybunach nie zasiadła Ewa Szykulska, przebrana już w tenisową krótką spódniczkę. Janek z radością dostrzegł, że w dodatku nie jest sama, ale w towarzystwie bardzo ładnej aktorki, grającej w tym filmie farmaceutkę. Wybiegli lekkim truchtem.
– Rysiu! Nie ma sensu losować kortów. Ty wybierasz!

Jan rzucił szybkie spojrzenie, czy ich obecność została dostrzeżona, a prezencja właściwie doceniona. W międzyczasie pojawił się Kobiela i przysiadł do pań. Barsiu zrezygnowany poczłapał na bliższe pole.
– Rysiu! Daję ci fory. Ty serwujesz.

Oczywiście obydwaj dżentelmeni stanęli na korcie pierwszy raz w życiu, ale Janek uważał, że dla dobrego kierownika produkcji nie ma rzeczy niemożliwych. Barsiu nie trafił rakietą w pierwszą piłkę, drugą jakimś cudem umieścił w siatce.
– Nie fatyguj się, Rysiu. Zaraz ci podam.

Jan nabrał rozpędu i chciał przeskoczyć nad siatką stylem nożycowym. Niestety, prawą tenisówką zaczepił o taśmę i rąbnął jak długi w czerwoną mączkę ceglaną po stronie Rysia, który z uwagą śledził jego zgrabne ruchy. Kortowy długo wyrównywał sporą dziurę, która pozostała po Janku, a on sam musiał wybulić niezłą sumę za podarte spodenki wyprodukowane przez znaną światową firmę.

Dzień zdjęciowy był na dobrą sprawę zmarnowany, bo Ewa Szykulska i Bogumił Kobiela, co tylko stanęli na korcie do ujęcia, zamiast grać, zataczali się ze śmiechu.  

Ten film jak się zaczął, tak i zakończył – mocnym akordem. Wydano bankiet na tarasie Pałacu Ostrogskich, czyli dzisiejszego Muzeum Fryderyka Chopina. Kto widział ten obiekt, z łatwością przypomni sobie bardzo wysoką kamienną ścianę od strony ulicy Tamka. W owym czasie taras był podzielony na dwie części, przedzielone kamienną barierką. Rozstawione stoły, przepiękny letni wieczór, Jan Szymański w wieczorowej „klubowej” marynarce z ulubionym fularem pod szyją. Konwersował sobie swobodnie z jedną z urodziwych aktorek, grającą w filmie rolę pomniejszą, ale tego wieczoru wyglądającą wyjątkowo uroczo. Stali oparci o barierkę, i wszystko aż się prosiło, aby młodej panience opowiedzieć jakąś mrożącą krew w żyłach historię.
– No wiec słuchaj, dziecko. Ten kaskader, fajtłapa, przychodzi do mnie i mówi: „Panie kierowniku, te schody są za wysokie, potrzebne będą materace”. Nie dałem mu skończyć: „To ja ci pokażę, fujaro, jak się to robi”.

Tu Jan zademonstrował wpatrzonej w niego dziewczynie, co wówczas uczynił. Gracko chwycił jedną ręką za barierę i przeskoczył, a właściwie wyskoczył. W ferworze zapomniał po prostu, że nie stoją przy wewnętrznej barierze, ale dawno przenieśli się w miejsce bardziej odosobnione, czyli na sam skraj tarasu. Kiedy zniknął, uśmiechnięty uwodzicielsko, w kilkunastometrowej ciemnej przepaści, dziewczyna narobiła wrzasku i całe towarzystwo pobiegło ratować niefortunnego kaskadera. Nikt, łącznie z lekarzami, nie rozumiał, jak to się stało, że wyszedł z tego tylko nieźle połamany. Zagipsowano go do połowy, zostawiając jedynie odsłoniętą twarz. Wyglądał w tym pancerzu jak radziecki kosmonauta i paru dowcipnisiów próbowało czerwonym ołówkiem wypisać mu nad czołem: CCCP.
 
Kilka dni później już wyrywał się do Łodzi, a ponieważ nie mógł prowadzić swojego ukochanego forda taunusa o prawie milionowym przebiegu, skorzystał z okazji i zabrał się z kolegą operatorem. Nowiutka, świeżo odebrana ze sklepu skoda żwawo pomykała w stronę Łowicza, a Jan, wyprostowany w swoim pancerzu na przednim siedzeniu, opowiadał o tym, co mu się przydarzyło. To był poważny błąd, albowiem kiedy doszedł do momentu skoku przez kamienną barierę, kolega operator zakrztusił się ze śmiechu, stracił panowanie nad kierownicą i wpadł w poślizg. Skończyli podróż na przydrożnym drzewie, a Janek, który całe życie uważał pasy za rzecz niegodną mężczyzny, wykonał lot przez przednią szybę i wyrżnął zagipsowaną głową w przeszkodę. Tylko jemu mogło się to przytrafić, ale też los wiedział, kogo wybrać, bo tylko on mógł to przeżyć i po dość krótkiej rehabilitacji powrócić do naszego grona.

Kiedy po spotkaniu z Ryszardem Berem w sprawie serialowej "Lalki", na którym poznałem Jana Szymańskiego, tenże zapytał, czy nie chciałbym zabrać się z nim do Łodzi jego samochodem, z chęcią przyjąłem propozycję. Nie miałem jeszcze trzydziestki i nie tak łatwo było mnie przestraszyć. Muszę przyznać, że przez następne lata wiele razy jeździliśmy razem i nigdy nie mieliśmy wypadku, mimo tego, że mój kompan, przejeżdżając przez skrzyżowanie, potrafił nagle zniknąć pod kierownicą w poszukiwaniu zgubionego papierosa.

Wyruszyliśmy dość wcześnie rano. Do Łodzi jeździło się wtedy jeszcze z przyzwyczajenia przez Łowicz,  chociaż „gierkówka” była już w dużej części oddana do użytku. Po drodze zboczyliśmy jeszcze tylko do pałacyku w Zaborowie, który zaproponowałem na siedzibę rodu Zasławskich, czyli ciotki Izabeli Łęckiej. Wracając na główną drogę do Łodzi, tak byliśmy zajęci rozmową, że Janek nie zauważył potężnej skanii i wyjechał z drogi podporządkowanej tuż przed jej maską.
– Uważaj!
– Spokojnie, Jędrek. Nie znasz możliwości mojego taunusa.

Nacisnął na pedał gazu ile sił. Silnik forda ryczał niemiłosiernie, a za nami kierowca skanii trąbił pod niebiosa. Mimo wysiłków mojego kierownika nasza szybkość nie zmieniała się właściwie wcale. W końcu ciężarówka wyhamowała i nie groziło nam zgniecenie. Na szybkościomierzu mieliśmy zaledwie 100 km na godzinę, choć Janek aż poczerwieniał na twarzy od naciskania pedału gazu. Kiedy już byliśmy w miarę bezpieczni, wyszeptał:
– O kurwa! Jedziemy cały czas jedynką. Zapomniałem zmienić bieg.

Zamieszkaliśmy w hotelu Mazowieckim, który z powodzeniem można by nazwać akademikiem filmowym. Położony z dala od centrum miasta, ale za to tak blisko wytwórni, że w 10 minut dało się dotrzeć pieszo do pracy. W holu głównym mieścił się mały barek o wystroju baru mlecznego, który był jedynym miejscem, dającym szansę, by coś zjeść, a i to określenie jest mocną przesadą. Głównym daniem była kiełbasa podwawelska na gorąco. Cieszyła się zresztą sporym wzięciem, ponieważ wszelkie napoje wyskokowe na podstawie rygorystycznego rozporządzenia obowiązującego gastronomię w całym kraju, były serwowane wyłącznie „do konsumpcji”. W przeszklonej gablocie marki Mińsk trzęsły się więc w takt pracującego z wysiłkiem kompresora dwa „przechodnie” plasterki wyschniętego sera i batoniki z polewą czekoladową. Metoda była genialnie prosta. Zamawiało się na przykład cztery sety, a serek albo batonik były automatycznie dopisywane do rachunku. Zaoszczędzało to wysiłku otwierania gabloty, bo przecież „to coś” i tak było od dawna niejadalne. Miałem wrażenie, że nikt z personelu nie pamięta, gdzie podział się kluczyk od tej chłodziarki. Moje podejrzenia zresztą szybko się sprawdziły.

Po owocnym dniu zasiedliśmy z Jankiem w tym przytulnym lokalu. Zapaliliśmy po ekstra mocnym bez filtra i zaordynowali dwie podwawelskie, herbaty z cytryną i pół litra „uśmiechu sołtysa” czyli wódki Żytniej z kłosem na etykietce.

 Po pierwszym kieliszku, zobaczyłem schodzącego z góry Józefa Duriasza. Nie znałem go osobiście, ale z Janem wymienił serdeczne ukłony. Podszedł do lady i zaczął w skupieniu wpatrywać się w pustawe półki wibrującej gabloty:
– Szanowna pani, czy zechciałaby pani mnie poinformować, z jakim nadzieniem są te batoniki?
– Proszę...?

Nieznana nam kelnerka, zastępująca pana Bogusia, stałego kelnera, nie wierzyła własnym uszom.
– O te! Te dwa z lewej strony na dolnej półce.

Kobieta w panice zaczęła szukać klucza do gabloty, a Duriasz czekał spokojnie, niewinnie uśmiechnięty. Klucz znalazł się w końcu na dnie szuflady. Krótka walka z dawno nie używanym zamkiem i już miała te batoniki.
– Tu pisze, proszę pana, że z truskawkowym.
– Wspaniale! A te dwa w czerwonawym opakowaniu?
– A te to, proszę pana, z wiśniowym.
– A czy one wszystkie są oblane czekoladą?
– Tak, ale zaraz jeszcze przeczytam... czy aby na pewno.
Zaczęła mozolnie odszyfrowywać malutkie literki. Patrzyliśmy z Janem jak zaczarowani na to widowisko.
– Tak, tak! Z czekoladą.
– A to doskonale! Poproszę panią łaskawie te dwa z truskawkowym, a i owe dwa z wiśniowym.
– I to wszystko???
– No... skoro pani nalega, to proszę jeszcze dorzucić do tego dwie półlitrówki Żytniej. Ile płacę? Proszę bardzo. Aha, a te batoniki to dla pani w prezencie. Niech pójdą na zdrowie. Dobranoc.

Cała salka ryknęła śmiechem, a Józef Duriasz, skłoniwszy się nam lekko na pożegnanie, z kamienną twarzą oddalił się ze swoim łupem, pozostawiając babinę z rozdziawioną gębą i batonikami na ladzie. Najwyraźniej instynktownie czuła podstęp, ale wszystko odbyło się przecież zgodnie z przepisami gastronomicznymi.

Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 54/2016
Zobacz również
fot. Wojciech Urbanowicz/SF Kadr/Filmoteka Narodowa
Tydzień 12 / 22 – 24 MARCA 2024
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll