PORTAL
start
Aktualności
Filmy polskie
Box office
Baza wiedzy
Książki filmowe
Dokument
Scenarzyści
Po godzinach
Blogi
Konkursy
SFP
start
Wydarzenia
Komunikaty
Pożegnania
Zostań członkiem SFP
Informacje
Dla członków SFP
Kontakt
ZAPA
www.zapa.org.pl
Komunikaty
Informacje
Zapisy do ZAPA
Kontakt
KINO KULTURA
www.kinokultura.pl
Aktualności
Informacje
Repertuar
Kontakt
STUDIO MUNKA
www.studiomunka.pl
Aktualności
Informacje
Zgłoś projekt
Kontakt
AKTORZY POLSCY
www.aktorzypolscy.pl
Aktualności
Informacje
Szukaj
Kontakt
FILMOWCY POLSCY
www.filmowcypolscy.pl
Aktualnosci
Informacje
Szukaj
Kontakt
MAGAZYN FILMOWY
start
O magazynie
Kontakt
STARA ŁAŹNIA
www.restauracjalaznia.pl
Aktualności
Informacje
Rezerwacja
Kontakt
PKMW
start
Aktualności
Filmy
O programie
Kontakt
Portal
SFP
ZAPA
Kino Kultura
Studio Munka
Magazyn Filmowy
Stara Łaźnia
PKMW
MENU
BLOGI
Andrzej Haliński
  7.03.2016
Z Markiem Iwaszkiewiczem pracowało mi się wspaniale, a w duecie z drugą dekoratorką Aliną Barańską byli rewelacyjni. Dwa żywioły, kompletnie odmienne temperamenty, a stanowili tandem doskonały.
Wspomnienia z kolejnych planów filmowych to jedno, ale warto też czasem przywołać z pamięci ludzi, których na swej drodze spotkaliśmy, zwłaszcza gdy należą do tak nietuzinkowych postaci jak „hrabia” Marek Iwaszkiewicz. Z tym dekoratorem, jednym z najbarwniejszych filmowców w Łodzi, los zetknął mnie na planie "Lalki" i "Rodziny Połanieckich". Współpracowaliśmy również wcześniej przy "Zaczarowanym podwórku". Jego wiedza i kontakty w zamkniętym klanie kolekcjonerów dzieł sztuki były nieocenione. Sędziwy pan, zawsze w eleganckich, choć mocno przechodzonych garniturach, z krzywo zawiązaną muszką w groszki. Pochodził z Wilna i nigdy nie uznał zmian ustrojowych po drugiej wojnie światowej. Na częste pytania, czy jest krewnym Jarosława Iwaszkiewicza, zaciągał się głęboko papierosem i odpowiadał z godnością:
– On twierdzi, że jest naszym kuzynem. Mogę jednak zapewnić, że w naszym domu nie był przyjmowany! Mama nie cierpiała bolszewików.

Mama była dla pana Marka wszystkim, co mu w życiu zostało. Mieszkali we dwoje w przedwojennej willi na ul. Łagiewnickiej w Łodzi. Nikt nie wiedział, jak Markowi udało się zaraz po wojnie załatwić ten luksusowy lokal. Stworzył w nim dla swojej matki, która była dla niego świętością i jedyną osobą, którą kochał do szaleństwa, namiastkę wileńskiego dworu. Słabowita z natury, nie opuszczała tego azylu, a on pracował tylko po to, aby zapewnić jej, w miarę swych skromnych możliwości, luksusowy byt. Potrafił – w latach pięćdziesiątych! – kupić dla niej na łódzkim targowisku francuskie pończochy za całą swoją pensję. Wychodził ze skóry, ażeby tylko mamę ominęły tak dotkliwe w latach powojennych trudności dnia codziennego i szara rzeczywistość socjalistycznej egzystencji.

Kiedy mama umarła, zgorzkniał i zamknął się w sobie. Wieczory spędzał samotnie w swym pseudodworze, popijał i palił, myślę, że nie tylko papierosy. Zaprosił mnie razu pewnego na kolację. Byliśmy tylko we dwóch. Ponieważ kompletnie nie umiał gotować, wszystko kupił w kuchni Grand Hotelu. Byłoby bardzo wytwornie i miło, gdyby nie jeden drobiazg...

Po suto zakrapianej kolacji, przeszliśmy na koniak do saloniku, połączonego szerokimi drzwiami z wielką sypialnią. Zobaczyłem stojące na nocnym stoliku zdjęcie w przepięknej, srebrnej ramce. To przyciągnęło moją uwagę. Na sepiowanym zdjęciu widniała mama w trumnie! Nie mogłem uwierzyć w to, co widzę. Pan Marek, zasypiając, patrzył na matkę w trumnie!

Z Markiem Iwaszkiewiczem pracowało mi się wspaniale, a w duecie z drugą dekoratorką Aliną Barańską byli rewelacyjni. Dwa żywioły, kompletnie odmienne temperamenty, a stanowili tandem doskonały. Kłócili się zawzięcie. Marek był bardzo często wobec niej okrutny w swych niewybrednych żartach, ale myślę, że za nic nie daliby się rozdzielić. To chyba on ukuł jej przezwisko Balbina, które tak do niej przylgnęło, że wielu ludzi do dziś nie zna jej prawdziwego imienia.

Kiedy Marek umierał samotnie w domu, to właśnie Alina opiekowała się nim jak tylko mogła. Mnie nie było wtedy w Polsce i nic o tym nie wiedziałem, a wielka szkoda.

Marek Iwaszkiewicz miał też drugą ksywę „Dziadek” i był prawdziwym "enfant terrible" polskiego filmu. Z zasady nie czytał scenariuszy. Pamiętam spięcie z Ryszardem Berem:
– Marek! Co ty pleciesz? Tam nie ma żadnego hrabiego! Nie pamiętasz dokładnie scenariusza.
– Nie pamiętam dokładnie? Ja w ogóle go nie czytałem i w dodatku nigdy nie przeczytam. W szkole zakonnej u ojców pijarów w Wilnie, nie zmusili mnie rózgami do przeczytania „Lalki”, to i ty mnie nie zmusisz. Boże, to takie straszne nudziarstwo!
– Ale przecież musisz wiedzieć...
– A po co? Andrzej mi powie, do jakiej klasy społecznej to mieszkanie należy i ile ma pokoi, a ja już to urządzę. Błagam cię, Ryszard, nie namawiaj mnie żebym to czytał!

„Dziadek” potrafił rozbroić podobnymi tekstami niejednego reżysera. I nie tylko reżysera. Znanym aktorom potrafił ze złośliwym chichotem oświadczyć, że stara kanapa interesuje go o wiele bardziej niż ich gra.

Razu pewnego wszedł znienacka do dekoracji mieszkania państwa Łęckich. Zdjęcia już się rozpoczęły i Ber wraz z Korcellim ustawiali właśnie pana Emila Karewicza (pan Łęcki) w salonie na tle kominka. „Dziadek” przyglądał się przez chwilę tym próbom, i kiedy już scena była przygotowana, jak nie ryknie:
– No i gdzie pan stoi, gamoniu!

Emil Karewicz aż podskoczył z wrażenia. Spojrzał zdezorientowany na reżysera, który dopiero co go w tym miejscu ustawił. Marek podszedł do niego. Kategorycznym gestem pociągnął za rękaw i przesunął o metr dalej. Speszony aktor, nie mając zielonego pojęcia, kim jest ten siwiejący pan z przekrzywioną muszką, wybąkał:
– Bardzo pana przepraszam, ale tu właśnie mnie ustawiono.
– Tutaj? Na tle kominka? Czy pan jest ślepy i nie widzi, że zasłania przepiękny zegar i kandelabry, po które jeździłem aż do muzeum w Kozłówce!

Biedny obrońca antyków został w końcu, nie bez użycia siły, usunięty z hali. Jeszcze od drzwi dobiegały jego krzyki:
– Aktorów jest na pęczki, a taki zegar tylko jeden w całej Polsce, wy dyletanci!

Następnego dnia ponownie niepostrzeżenie zakradł się w dekoracje. Próbowano właśnie scenę z Małgorzatą Braunek i Zofią Mrozowską. Wizyta ciotuni u ukochanej kuzynki, Izabelli Łęckiej, miała miejsce w jej saloniku. „Dziadek” przyglądał się przez moment ceremoniałowi picia kawy przez obydwie damy. Twarz coraz bardziej wykrzywiał mu pogardliwy grymas, aż w końcu nie wytrzymał i skoczył w kierunku Braunek:
– No jak siedzisz w tym fotelu? Zgarbiona jak paragraf! Dama ma się trzymać prosto, o tak, jak pani Zofia!
– Ależ ja...
– Co ja? Co ja? To nie bar mleczny, tylko arystokratyczny salon. I filiżanka do ust, a nie dziób do filiżanki...

Nie zdążył zmaltretować skonfundowanej aktorki, albowiem ponownie został wyproszony z hali.

Kiedy indziej mieliśmy wielkie trudności ze zdobyciem mebli do gabinetu antenata. Jedna z filii Muzeum Narodowego uparła się, że nie może nam wypożyczyć tych przedmiotów bez zgody ministerstwa kultury. Za duża odpowiedzialność. Na nic się zdały zakulisowe zabiegi „Dziadka”. Nie i nie. A z kolei przekorny staruszek uparł się, że tylko te będą właściwe. Pociągnął mnie ze sobą do pałacu ministra kultury, aby tam na miejscu zabiegać o zezwolenie. Na dziedzińcu wysłuchałem krótkiej przemowy:
– Patrz, jak się toto panoszy w pałacach jak we własnej oborze!
Weszliśmy do sekretariatu, gdzie królowała koścista wyniosła dama, broniąca dostępu do władcy dóbr kultury narodowej.
– Słucham panów?
– Proszę zawiadomić ministra, że przyszedł Iwaszkiewicz w bardzo ważnej sprawie. Nie wątpię, że mnie przyjmie.
– Ależ, oczywiście! Proszę łaskawie spocząć.

Zameldowała przez telefon, że pan Iwaszkiewicz czeka i po minucie w progu gabinetu, pojawił się promiennie uśmiechnięty minister kultury we własnej osobie.
– Serdecznie witam mistrza! Co też pana do mnie sprowadza?

Urwał skonfundowany, widząc przed sobą mizerną postać w wytartym garniturku zamiast charakterystycznej zwalistej figury hołubionego przez partię i władzę ludową pisarza.
– Przepraszam, pan do mnie?
– Dzień dobry. Pan pozwoli, że się przedstawię. Jestem Marek Iwaszkiewicz, a towarzyszy mi mój kolega, scenograf filmu, Andrzej Haliński.

Miałem wyraźne przeczucie, że przeciągamy strunę. Niesforny „Dziadek” rozsiadł się przed wielkim mahoniowym biurkiem. Nie zapytawszy gospodarza o zgodę, zapalił papierosa i strzepnął popiół na błyszczący blat. Rozejrzał się spokojnie po gabinecie i skrzywił z obrzydzeniem.

Minister był już najwyraźniej zniecierpliwiony całą sytuacją i wciąż nie umiał pogodzić się z faktem, że jakiś starszy pan podszedł go w tak dziecinny sposób. Najwidoczniej postanowił jednak zachować resztki godności.
– No więc, czym mogę służyć?
– Proszę pana, biurokraci nie chcą nam wydać kompletu bidermeierów, a bez tego gabinet, który urządzam w naszym filmie, będzie wyglądał mniej więcej tak gustownie jak pański.
– Ale co ja mam z tym wspólnego?
– Jak to co? Niech pan każe tej sowie w sekretariacie wypisać zezwolenie.

Może wizyta nie zakończyłaby się aż tak tragicznie, gdyby nie mój niespodziewany wybryk. Marek mówił, a ja cały czas wpatrywałem się w ścianę za plecami ministra. Wisiał tam zimowy pejzaż Placu Zamkowego, ale mocno przekrzywiony. Widocznie sprzątaczka wycierała kurze i tak już zostało. Mam idiotyczną manię wyrównywania obrazów nie tylko w domu i u znajomych, ale machinalnie czynię to wszędzie, gdzie jestem. Z późniejszej relacji „Dziadka” wiem, że wstałem nagle jak lunatyk, obszedłem potężne biurko i za plecami ministra starannie wypoziomowałem ten bohomaz. Miarka się przebrała. Dostojnik spurpurowiał na twarzy i wrzasnął, wskazując drzwi:
– Won!

Z godnością opuściliśmy gabinet. Na dziedzińcu Marek zatrzymał się, popatrzył z pogardą za siebie i rzekł:
– Wiesz, przyjacielu, dlaczego oni tak wrzeszczą? To przecież byłe parobczaki. Dawniej musieli na polu przekrzykiwać wiatr, i tak im zostało. Idziemy do Europejskiego na koniaczek.

Poszliśmy. Panowała wtedy moda na niepalenie i kilku stałych bywalców męczyło się przy stolikach jak potępieńcy. Kawa i koniak bez towarzyszącej „fajki” były nie do zniesienia. „Dziadek” zrobił minę zgrzybiałego staruszka i głosem umierającego wyszeptał do kelnerki:
– Dziecinko! Pozwól staruszkowi zapalić. Mnie już tak niewiele przyjemności zostało w życiu.
– Bardzo mi przykro ale mamy stanowczy zakaz palenia. O tu, na ścianie, wisi napis.
– Ja wiem, umiem czytać, ale zrób dziecinko wyjątek dla staruszka. Ten jeden, jedyny raz.
Patrzył na nią spojrzeniem bardzo nieszczęśliwego człowieka, stojącego nad grobem. Kelnerka nie wytrzymała tego spojrzenia:
– No dobrze. Ale tylko jednego i dyskretnie, może nikt nie zauważy.
– Bardzo masz dobre serduszko, dziecinko. Bóg ci wynagrodzi.

„Dziadek” rozparł się wygodnie, umieścił starannie papierosa w szklanej fifce i zapalił. Rozejrzał się triumfalnie po salce i oświadczył głośno:
– Palcie chłopaki! Nic się nie łamcie! Mamy pozwolenie.
Jak można było nie kochać tego potwora?

Andrzej Haliński
Magazyn Filmowy SFP, 53/2016
Zobacz również
Tydzień 12 / 22 – 24 MARCA 2024
Copyright © by Stowarzyszenie Filmowców Polskich 2002 - 2024
Scroll