Miłość
rośnie na pożywce zazdrości.
(Lawrence Durrell, Kwartet Aleksandryjski)
Barcelona
Ostatni skok w Europę, co jeszcze coś znaczyła. Niestety. Żółci, Chińczycy, Wietnam, Arabowie rozłożeni w niedzielę na trawnikach, co ich nie wolno było deptać w PRL-u.
Knajpy nadmorskie z marzeniami o frutti di mare, świeżo wyłowionych rybach – oszustwem dla turystów. Wypijamy pół butelki wina, resztę każemy zakorkować, kłamiąc, że zabieramy na stojący jacht obok. Kolumb z daleka na tle gór wskazuje nam kierunek żeglowania, albo pokazuje, że to Ziemia. Ale wielkie to oszustwo i tylko Gaudi trzyma się na powierzchni, dzięki naśladowaniu Pana Boga w stwarzaniu natury, który ten kopiuje w swoich konstrukcjach. Odarty z mięsa szkielet ryby jest idealną konstrukcją przy budowie podniebnych sklepień w Sagrada Familia.
Leje, pada, jakby zerwały się tamy trzymające w ryzach tony wody świeconej przez biskupów katedry na Placa Catedral i okolic. Barcelona jakby przestaje być Barceloną.
Smutek wnętrz mieszkalnych w falującym domu… Gaudiego. W środku mieszczaństwo do potęgi, które jest tam zamrożone w każdym szczególe, rozkładzie pokoi, klamkach, framugach drzwi, falujących sufitach, sedesach w toaletach osadzonych w szaro-brązowych ścianach i esach floresach w matowych szybach, aby nikt nie zajrzał do środka. Pokój dla służącej jakoś tak umieszczony, aby pan mógł do niej zachodzić niepostrzeżenie, tak mi się wydaje, jak w starych kamienicach dawnej Warszawy albo Krakowa.
Studnia podwórka powykręcana jak wściekła chora na schizofrenię pacjentka szpitala dla nerwowo chorych. Na dachu wywietrzniki w formie głów o kilku oczach i wielu otworach na uszy, oczy i usta w mozaice z białego marmuru.
A jednak wszystko spojone jednym wielkim dziwactwem szalonego architekta, który był artystą prawdziwym, do dzisiaj działającym na każdego: prostego turystę, estetę, człowieka przypadkowego z Ameryki, Noworuskiego, Polaka z miasta zbudowanego od nowa, bez krzty tego, co trzyma ulice Barcelony, od tak dawna mieszczańskiej skorupy kamienic, w ich nasyceniu ornamentem z żelaza, marmuru, drzewa. Schodów, poręczy, bram, klamek, balkonów uzbrojonych kowalską robotą.
Casino Barcelona. Baraniejemy. Nie ma krupierów, eleganckich pań i panów. Bałem się, że wobec szortów nie mam szans na wejście. Ale okazuje się, że dziewięćdziesiąt procent gości jest prawie w strojach kąpielowych. Przy stołach siedzą młodzi ludzie i operują joystickami. Ruletka bez krupiera. Całość gry w komputerze, wpłata, wybór numerów, i wygrana albo przegrana. I na końcu debet albo „cash”, który wysypuje się z automatu.
Na koniec powrót do kraju.
– Ja widzę dwie walizki – powtarzała bez przerwy pracownica przy wejściu do samolotu tanich linii lotniczych. – Niestety, wolno zabrać ze sobą tylko jedną, proszę pana.
– Ale myśmy zapłacili już dodatkowo 40 euro za tę, a ta to jest torba podręczna.
– Ja widzę dwie walizki.
– W tej torbie są same lekarstwa i ciśnieniomierz. Mąż jest lekomanem.
– Ja widzę dwie walizki.
– O, jeszcze podręczny przyrząd do badania INR-u, to znaczy poziomu rozrzedzenia krwi. Bardzo ważny instrument. Również Biblia zabrana przez pomyłkę z hotelu. Mąż jest bardzo religijny, zna nawet „Ojcze Nasz” po łacinie… Pater Noster, qui es in caelis… Powiedz pani… Hiszpanie są kultury łacińskiej, pani to zrozumie…
Mąż zaczyna recytować „Pater Noster”, zaczynając od szerokiego przeżegnania się, jak przystało na Polaka Patriotę, aby uniknąć płacenia za dodatkowy bagaż.
– Pater Noster qui es in caelis…
– Ja widzę dwie walizki.
– Dobrze przepakowujemy się! Będzie jedna walizka. Zakładaj buty, marynarkę i załóż płaszcz. Łykaj przy pani proszki na nadciśnienie, które ci skoczyło po tej aferze. Będziemy żądać odszkodowania od przewoźnika.
– … sanctificetur nomen tuum… Kurwa, mam ich w dupie! Gaudiego i resztę. Całą Sagrada Familia!
Łyka pół torby lekarstw i wsiada do samolotu.
Przy lądowaniu, kiedy w Warszawie była mgła, a samolot krążył nad miastem, aby zrzucić paliwo i groził Smoleńsk, on znów popisywał się łaciną, a żona łkając, mówiła przez łzy: A może ta pani miała rację i nie powinna nas wpuścić do tego samolotu. Te walizki to był Palec Boży.
Wzruszenie
Na twarzy mojej znajomej łzy. W telewizji obraz dwuletniego dziecka, które po zabiegu chirurgicznym zaczęło słyszeć. Dotychczas widziało matkę tylko poruszającej ustami. I nagle słyszy… Przerażenie, zdziwienie, niedowierzanie… i uśmiech szczęścia.
Też nie powstrzymałem łez.
Nie zdarzyło mi się zapłakać od niepamiętnych lat.
Przed laty
chodziła mi po głowie komedia jak król Walezy został królem Polski. Otoczony chłopakami z kolczykami w uszach stał na Wawelu, a przed nim tańczyła szlachta polska w kontuszach poloneza. Ale mieli ubaw chłopaki. Podkręcali wąsa i wodzili grube małżonki uroczyście przed świtą i królem. Sam bym umierał ze śmiechu. A teraz przeczytałem o tym, jak Francuz uciekał z Krakowa i pod Oświęcimiem przekraczał Wisłę, a gonił go starosta z dramatycznym okrzykiem: Dlaczego uciekasz, Jaśnie Panie?
Dadzą na ten film pieniądze?
Cioran
kilka lat temu prognozował, że białą rasę będą trzymać w rezerwatach tak, jak Amerykanie trzymają dziś Indian. Będą.